W temacie pornografii funkcjonuje wiele wątków, których poruszenie zawsze będzie jedynie dotknięciem wierzchołka góry. To pokazuje pewną fundamentalną prawdę – problem wszechobecnej nagości jest bardziej skomplikowany, niż byśmy tego chcieli.
Istnieje w nas absolutnie nieracjonalne przeświadczenie, że pornografia ogranicza się do wymiarów pokoju jej konsumenta. Że to pewna symetryczna konstrukcja, w której osią jest ekran komputera lub tabletu, a po jej dwóch stronach spotykają się łapczywe, szeroko otwarte oczy ciekawskiego chłopaczka oraz audiowizualne utrwalenie stosunku płciowego tzw. „aktorów”. Popyt i podaż. Nasze wyobrażenie o pornografii jest bowiem bardzo ograniczone. Nie mamy świadomości, że za prywatnością głupiego grzechu stoi rozległy, bezwzględny biznes z szerokimi koneksjami w świecie narkotyków, prostytucji, a nawet handlu ludźmi.
Ograniczanie problematyki filmowanego nierządu do osobistego, nieszkodliwego, wolnego wyboru jest wodą na młyn biznesmenów z wszelkich pornokorporacji. W rzeczywistości nie ma on w sobie żadnej z tych trzech cech. Nie jest wyborem wolnym po pierwsze dlatego, że duży odsetek sięgających po pornografię to ludzie od niej uzależnieni, a po drugie – przymus i przemoc to drugie imiona tego interesu (internet pełen jest wyznań byłych „aktorek” – warto się zapoznać). Z tego samego powodu nie jest wyborem osobistym, który nie dotykałby innego człowieka – za każdym filmem, sceną i ujęciem stoi ludzka, nieskadrowana krzywda. Tym bardziej historię o nieszkodliwości pornografii trzeba wrzucić między bajki.
Ale przykrych konsekwencji jest więcej!
Wielu młodych ludzi zapoznanych z erotycznymi produkcjami do stopnia, w którym zaczyna się już odróżniać i hierarchizować rzekome gwiazdy tego biznesu, wyznaje, że ma problem z podjęciem normalnego życia seksualnego. Młodzi mężczyźni wychowani na plastikowym obrazie wycyzelowanego świata, w którym charakteryzacja, światło i wielokrotne dublowanie scen kreują nieistniejącą, zmutowaną rzeczywistość, zapragnęli być jej częścią. Tymczasem podawana przez ekran odmóżdżająca dawka bezwstydu nie ma nic wspólnego z normalnym przeżyciem pomiędzy dwojgiem kochających się ludzi i uświadomienie sobie tej prawdy większość uzależnionych określa jako wydarzenie paraliżujące. Dzieje się tak, ponieważ noszą w sobie obrazy, których ich żony nie mogą urzeczywistnić oraz wymagania, którym oni sami nie mogą sprostać.
Silna jest tendencja, aby sprzeciw wobec tych wyniszczających produkcji wepchnąć w ramy sporu pomiędzy konserwatywnym Kościołem i postępowym światem. Dla wzmocnienia tego obrazu często pokazuje się rzymski katolicyzm jako wrogi lub przynajmniej podejrzliwy wobec ludzkiej seksualności. Jest to oczywiście bzdura.
Kościół nie był nigdy wrogiem cielesności i seksualności. Fakt, historia przypomina nam wypowiedzi teologów, które współczesnej wrażliwości mogą się wydać niedzisiejsze, ale finalnie nie wyrażają one nic ponad to, że seksualność jest boskim darem, który – jak wszystkie dary – ma czemuś służyć. Oznacza to, że jego realizacja nie jest celem samym w sobie, a taki właśnie obraz kreuje przemysł pornograficzny – bezowocna, pozbawiona konsekwencji i odpowiedzialności sfera uciech i wzajemnych, hedonistycznych usług. Stąd tak silny sprzeciw Kościoła i konflikt z dochodowym, wyzyskującym biznesem.
I cały ten skomplikowany temat nie byłby aż tak wart opisania, gdyby nie jedna podstawowa sprawa, o której zapominamy nader często – tabloidyzacja nagości, wynoszenie seksualnej, intymnej sfery życia ludzkiego z sypialni na billboardy to problem, który dotyka nas wszystkich! Długi, żmudny proces oswajania nas z pornografią wprowadził ludzką intymność na równię pochyłą, która w zatrważającym tempie i z narastającą agresywnością wylega na nasze ulice. To kolejny powód, dla którego wiarę w marginalność pornografii i brak jej wpływu na nasze życie należy potraktować jako bezpodstawną.
Żyjemy w świecie, który między innymi poprzez milczącą akceptację dla pornografii, rozzuchwalił się do tego stopnia, że uczciwy człowiek nie jest w stanie wyjść z domu do warzywniaka, aby nie natknąć się na zdjęcia półnagiej modelki na szyldzie sklepowym lub tablicy reklamowej. Włączanie telewizji lub przeglądanie internetu z nadzieją na uniknięcie takich obrazów również bywa skazane na porażkę. Jesteśmy bowiem atakowani nagością.
I choć daleko mi do marudy utyskującej na współczesność za to, że jest współczesnością; choć w niczym nie przypominam stereotypowego wielbiciela purytańskiej skromności, którego groteskowo odrzuca każdy milimetr odsłoniętego ciała, nie ukrywam, że tęsknię do czasów, gdy ludzką intymność chroniło zdrowe, chroniące od kompleksów tabu. I oczywiście wiem, że Bóg nie bez powodu dodał nam do pięknych oczu użyteczne powieki, ale nie mogę pozbyć się z głowy pytania, które – póki co – musi pozostać bez odpowiedzi.
Dokąd to wszystko zmierza?