Ustalmy kwestie podstawowe.

Czyny homoseksualne grzechem są i będą. Choćby się spotkało tysiąc teologów i przedstawicieli prominentnych katolickich pism i jednogłośnie z pomocą samego papieża uznali coś innego, przypominaliby grupę przedszkolaków ustalających, że superbohater, którego właśnie wymyślają, ma mieć tęczowy kolor pelerynki. Taki zrekonstruowany heros pewnie byłby nawet fajny. Ale nie byłby Kościołem, który ma za zadanie strzec nauki Chrystusa.

To nie antykoncepcja, o którą można się ewentualnie spierać na jakichś poziomach – Pismo święte jest pełne jasnych, klarownych, nie przebierających w słowach informacji o stosunku Boga do homoseksualizmu. To kończy dyskusję.

Kwestia druga, równie oczywista, ale częściej zapomniana: Bóg kocha homoseksualistów. Czy nam się to podoba, czy nie – a powinno się raczej podobać, bo korzystamy na tym wszyscy – Bóg, jakiego objawia nam Ewangelia, kocha grzesznika niezależnie od tego, gdzie leży jego największa słabość. A to, że czasem leży w miejscu bardziej spektakularnym, niż nasze małe codzienne kradzieże, bluźnierstwa, agresje i wstręty, nie usprawiedliwia nas z pogardy, jaką część samozwańczych obrońców Ewangelii żywi wobec innych.

To nie jest tak, że katolicy nie mają za co przepraszać – otóż mają, nawet bardzo. Za każdy jeden kroczek, którym ewangeliczna krytyka przekracza granicę elementarnego szacunku; za każdy gest lub słowo, które sprawia, że statystyczny homoseksualista przestaje wierzyć w to, że jest kochany, a – umówmy się – to nie jest rzadkość. Tu nie ma dyskusji.

Kilka tygodni temu papież Franciszek zdobył się na genialny, a dla mnie otrzeźwiający i bodaj najwymowniejszy z dotychczasowych gestów: podczas spotkania z ofiarami handlu ludźmi, z kobietami zmuszanymi do prostytucji, przeprosił za wszystkich synów Kościoła, którzy przyłożyli do rękę do ich tragedii. Aż się wzdrygnąłem. Czasem trudno nam przyznać, że nie jesteśmy tacy święci.

Zatem poszczególni członkowie Kościoła mają powód, by wyciągać rękę z prośbą o przebaczenie. Tyle, że kompletnie nie widzę na tym polu miejsca na przeprosiny ze strony samego Kościoła – w domyśle: jego Magisterium.

Nie da się, pozostając przy zdrowych zmysłach, wymagać od Kościoła, by przestał nauczać jak Kościół. Jeśli warunkiem pokoju czy rozejmu ze strony aktywistów stojących za projektem akcji Przekażmy Sobie Znak Pokoju jest zmiana kościelnego nauczania, rozejmu – rzecz ponura dla obu stron – zwyczajnie nie będzie. W walce o dusze, również tej nieporadnie prowadzonej, Kościół rozejmu zawrzeć nie może.

Z nauk Jezusa, na które organizatorzy akcji powołują się nader często, wynika bowiem nie tylko szacunek wobec drugiego człowieka – a za jego brak upominających pstryczków w nos nigdy nie za wiele – ale i pogarda wobec grzechu, również w takiej delikatnej materii, o czym określone środowiska słyszeć zwyczajnie nie chcą.

I największy problem całej akcji polega właśnie na tym, że organizatorzy wrzucają grzechy katolików oraz nauczanie Kościoła do jednego wora z przewinieniami.

Sama idea przekazania sobie znaku pokoju jest jednak jak najbardziej szczytna. I rzekłbym nawet – kto bogatemu zabroni? – katolicka! Tyle, że ja w ten znak pokoju zwyczajnie nie wierzę. Nie w taki, w którym przeprasza tylko jedna strona. Bo wyciągnięcie ręki w geście znaku pokoju to nie tylko prośba o wybaczenie, ale też gotowość do przyjęcia przeprosin. A czyje przeprosiny mają przyjąć katolicy, skoro nikt do przepraszania się nie kwapi?

Zresztą sami inicjatorzy ani na moment się z tym podejściem nie kryją: „ta skierowana do osób wierzących kampania ma na celu przypomnienie (…)”. Na takim podejściu, w którym to wierzącym trzeba przypominać o godności drugiego człowieka, ale wierni zrozumienia dla Kościoła wymagać nie muszą, nie zbudujemy trwałego pokoju.

Anna Zawadzka – feministka znana ze zorganizowania protestu, w którym lewicowe aktywistki z hukiem wychodziły ze świątyni podczas odczytywania listu Episkopatu – reklamując akcję, uznała publicznie na swoim facebook’owym profilu, że znak pokoju to jej ulubiona część liturgii. Problem w tym, że ta kampania buduje dokładnie taki pokój, w jakim aktywistka uczestniczyła podczas pamiętnej mszy św.: przybić piątkę dla zasady, aby za kilka minut ostentacyjnie znieważyć tego, komu się ją przybiło.

Bo przecież tylko jedna strona musi przepraszać.

Że to podejście zbiera żniwo, można się oczywiście domyślać, ale tych, którzy wolą się przekonać na własne oczy, zapraszam np. do lektury internetowych komentarzy, których autorami są głównie ci, którzy kościelnych przeprosin oczekują. Poza standardową stertą wyzwisk i insynuacji (której nikt z administratorów jakoś nie kasuje; nie bez powodu czekałem kilka dni z publikacją tego tekstu) moim prywatnym faworytem jest genialne w swej prostoduszności zdanie: „Bardzo dobry strategicznie ruch, bo czego by kościół nie zrobił, to raczej przegrali”.

Oto postawa człowieka, który jest gotów przekazać i przyjąć znak pokoju. Prawda?

Zanim zrobimy krok naprzód z pax tecum na ustach, musimy znaleźć kogoś, kto będzie gotów to wyznanie podjąć z całym dobrodziejstwem inwentarza.

Póki co, takich śmiałków nie widzę.