Niedawne wydarzenia z Orlando dały początek festiwalowi skrajnej nienawiści, który – chociaż był dla mnie ogromnym i bolesnym zaskoczeniem – nie zasługiwałby na osobny tekst, gdyby nie to, że w apologię mrocznych zakamarków ludzkiej duszy wpleciono biblijną argumentację stawiając chrześcijaństwo na głowie jednym prostym ruchem. A tego bez komentarza zostawić zwyczajnie nie mogę. I nie chcę.

Zestawienie wersetu z Księgi Kapłańskiej (Ktokolwiek obcuje cieleśnie z mężczyzną tak jak się obcuje z kobietą, popełnia obrzydliwość. Obaj będą ukarani śmiercią, sami na siebie tę śmierć ściągnęli; Kpł 20,13) z bezmyślnym mordem, jaki miał miejsce na Florydzie świadczy bowiem o głębokim niezrozumieniu zarówno tego fragmentu, jak i chrześcijaństwa w ogóle. Przede wszystkim – i tu należy upatrywać głównej różnicy – autor natchniony nie spisuje cytowanego przepisu w duchu satysfakcji, jaką zdaje się odczuwać powołująca się na Biblię część narodowców i ich sympatycy. Przeciwnie – zamiast triumfalnie tańczyć nad nieszczęściem grzesznika, ostrzega; zamiast zacierać ręce, upomina.

Poza tym jest to przepis starego Prawa, o mniej więcej takim samym stopniu ważności, jak zakaz tatuowania się, a odnoszę złośliwe wrażenie, że kilku internetowych odważniaków marzenie o wydziaraniu sobie Orzełka zdążyło już zrealizować. Nie mówiąc już o następującym chwilę później nakazie: Jeżeli w waszym kraju osiedli się przybysz, nie będziecie go uciskać (Kpł 19,33), bo byłoby tu sporo do omawiania.

Ale nie chodzi nawet o tego rodzaju kompromitację. Przy odrobinie dobrej woli można bowiem zrozumieć, że ktoś nie odrobił zadania domowego i wyrwał coś z kontekstu. Gorzej, jeśli ten błąd pokazuje, że ktoś kompletnie nie rozumie tego, na co się powołuje. I to właśnie z absolutnym niezrozumieniem chrześcijaństwa mamy tu do czynienia.

Okazuje się bowiem, że ci, o których tu piszę, w sporej części toną w odmętach przeciw-ludzkiego pogaństwa, które stoi na antypodach tego, co chrześcijaństwo ze swoim Wcielonym Bogiem ma światu do zaproponowania. Mówiąc prościej: tak nienawidzą ludzi, że próbują zostać bogami, z kolei Bóg tak się w człowieku zakochał, że zapragnął zostać jednym z ludzi. I tu leży granica.

W chrześcijaństwie nie chodzi bowiem o słuszność i posiadanie racji, ale o głoszenie Prawdy. Nie tylko demonstrowanie jej na bluzach, vlepkach i marszach, bo są to tylko efekciarskie dodatki. Przyjemne, modne i użyteczne, ale jedynie dodatki. Tymczasem autostrada głoszenia Prawdy zawsze biegnie przez strome pagórki krainy Miłość.

Tak jest trudniej, ale Prawda nigdy nie jest łatwa.

Co ważne, to biblijne nawiązanie niczym się nie różni od – znienawidzonego przecież przez szeroko rozumianą prokościelną prawicę – szantażu Ewangelią, jaki przy każdej okazji uskutecznia druga strona barykady. I tak, jak wtedy wyrywanie z kontekstu biblijnej nauki o miłosierdziu czyni z Kościoła stowarzyszenie życiowych pierdół, tak i teraz bezmyślne szafowanie wersetami o grzechu ściągającym śmierć czyni z Pisma świętego wojenny podręcznik, który skuteczniej mógłby posłużyć do wprowadzania kalifatu niż erygowania kolejnej parafii.

Niechęć wobec grzechu, rozwiązłości, propagandy, obcej religii lub czegokolwiek innego nie może przekraczać granicy, za którą znajduje się jedynie spektakularne pragnienie czyjejś krzywdy. To nie jest chrześcijaństwo definiowane Dekalogiem, to jest plemienność definiowana mentalnością Kalego.

Dopóki nie nauczymy się kochać tych, którzy wymagają nawrócenia, dopóty nie będziemy w stanie im w nawróceniu pomóc. A dopóki nie będziemy w stanie im pomóc, dopóty będziemy skazani na udawanie, że my jedynie jesteśmy prawi i słuszni, a chrześcijaństwo to sport, w którym pokazanie piłki przeciwnikowi to oznaka słabości.

Nie. Chrześcijaństwo to podnoszenie ciężarów. Z talerzami z żeliwnej niechęci do nieprzyjaciela założonymi na sztangę.

I właśnie po to narodowcom potrzebny jest duszpasterz.

Tym bardziej szkoda, że jeden z nielicznych, którzy się do tego nadawali, zamiast zostać przez Kościół przywołany do porządku lekkim kopnięciem pod stołem został spektakularnie i boleśnie kopnięty w lędźwia.

Nad czym – jako sympatyk środowiska – ubolewam.