Jazda samochodem czy autobusem nie rodzi w nas takiego zaniepokojenia, jak latanie samolotem. Dzieje się tak dlatego, że śmiertelna katastrofa lotnicza jest bardziej spektakularna i rzadsza, a do kraks na autostradach zdążyliśmy się przyzwyczaić. Jak pokazuje życie, ten mechanizm działa również na innych poziomach.

Trudno mi bowiem uwierzyć, że wydarzenie, które wstrząsnęło wczoraj całą katolicką Polską oburza nas ze względu na samą istotę profanacji Najświętszego Sakramentu. Przyczyna musi leżeć w innym miejscu.

Bo niby jak wytłumaczyć, że od kilkudziesięciu godzin ekskomunika nałożona z mocy samego prawa kościelnego na bluźnierców z Jasła jest przedmiotem tak rozległej dyskusji i uruchomiła tak monumentalny festiwal zgorszenia, a jednak nasze codzienne profanacje nie spotykają się z jakimkolwiek oburzeniem? Otóż wydaje mi się, że – niestety – nie tyle oburza nas Ciało Chrystusa wcierane podeszwą buta w chodnik, co głupkowaty uśmieszek, celowość i rozmyślność wyplucia Go z ust i poniżenia.

Każdego dnia jesteśmy świadkami, jak w naszych świątyniach Chrystusa Eucharystycznego traktuje się – delikatnie mówiąc – niepoważnie. I wielokrotnie to lekceważenie przeradza się w profanację, która od wydarzeń z Jasła różni się jedynie tym, że nie jest zaplanowaną perfidią.

Ktoś powie, że to lepiej, ale sprawa jest dużo bardziej skomplikowana. Podkarpackie wydarzenia z 14 kwietnia intuicyjnie oburzają nas swoją niewyrafinowaną bezczelnością, wobec czego można zaryzykować tezę, że nie potrzeba wysoko rozwiniętej świadomości eucharystycznej, aby pokiwać z niedowierzaniem głową na tak daleko posuniętą, brawurową nikczemność. Mam bowiem wrażenie, że statystyczny, niedzielny Kowalski myśli kategorią plemienności („ktoś zaatakował coś naszego, co mu do tego?!”) i się wścieka. Tymczasem nasze niedostrzegalne profanacje codzienne przechodzą bez echa. I właśnie dlatego są one jeszcze bardziej niebezpieczne.

Weźmy na ten przykład niechlujne puryfikowanie naczyń liturgicznych. Choć oczywiście trudno generalizować, nie ulega wątpliwości, że jest to grzech bardzo rozpowszechniony. Ma on dwa daleko idące i bezpośrednie następstwa. Pierwszym z nich jest profanacja Ciała Chrystusa, które w postaci partykuł fruwa później po zakrystii i ląduje na podłodze, drugim – degradacja kultu eucharystycznego, bo jeśli nawet kapłan przy ołtarzu nie daje przykładu…

Druga sprawa to komunia święta udzielana na rękę. Nie mnie oceniać, czy jest ona profanacją samą w sobie (w mojej opinii jest, ale nie mam ambicji być we wszystkim najmądrzejszy). Problem pojawia się w innym miejscu: nawet, jeżeli uznamy, że samo przyjęcie Ciała Chrystusa do rąk nie jest Jego znieważeniem, to jednak ryzyko późniejszej profanacji jest zbyt duże, abyśmy mieli nie reagować, na co wskazują różne eksperymenty, np. test czarnej rękawiczki.

Wreszcie drastyczny brak wiary – trzeci, najszerszy element układanki, na którym wznoszą się dwa wyżej wspomniane.

Wielu widziałem księży i świeckich nieprzyklękających przed Najświętszym Sakramentem, wielu szafarzy zwyczajnych i nadzwyczajnych, rozdających komunię św. jak frytki w fastfoodzie, wielu wiernych – w tym przede wszystkim siebie! – przyjmujących Ciało Chrystusa niegodnie, prawie nieświadomie, mechanicznie. Kilkukrotnie byłem świadkiem upadku Hostii podczas komunii św. i roznoszenia Jej pozostałości na ubłoconych podeszwach przez nieuświadomiony bliźni motłoch, a moje późniejsze prośby, aby choć przemyć podłogę w miejscu, w którym leżało Ciało Chrystusa księża z reguły kwitowali zdziwionym uśmiechem.

Oczywiście jest różnica między bluźnierstwem polegającym na świadomym wypluciu i znieważeniu Hostii, a niedokładnym oczyszczeniem pateny. Granica przebiega tu wzdłuż właściwości intencji i świadomości, której – w co równie mocno jak naiwnie wierzę – my, codzienni profanatorzy nie posiadamy.

Jednak w obliczu skali zjawiska pozostaje zasadne jedno pytanie: jak mam wierzyć, że wydarzenia z Jasła wzbudzają w nas święty gniew strażników Eucharystii a nie jedynie plemienne poczucie niepowetowanej krzywdy?