Prezentowanie optyki pocieszenia jest rzeczą bardzo drażniącą we wszelkich akcjach popularyzacji współczesnego chrześcijaństwa – poczynając od niektórych blogów, przez odpowiednie rubryki na wszelkich portalach, aż po dominikanów tańczących do Lejdi Gagi. Zdają się niemal krzyczeć: ej, patrzcie! Jestem chrześcijaninem a pomimo to… [tu wstaw cokolwiek, co stereotypowo nie przystoi katolikowi]. Nie tędy droga.

Pisałem o tym ja, pisali o tym mądrzejsi ode mnie. Wychodzenie do wszelkiej maści neopogan z chrześcijaństwem, z nową lub starą ewangelizacją powiązaną z założeniem, że pokażemy im syntezę katolickości z normalnością zdradza, że sami nie uważamy katolicyzmu za coś normalnego. Że nawet w naszych oczach to jakaś całkiem niezła potrawa, która jednak potrzebuje przyprawy w postaci bliżej nieokreślonej światowości i dopiero wtedy staje się strawna. Co więcej, takie założenie sugeruje, że w sumie nie mamy niczego do zaoferowania, że nie jesteśmy żadną alternatywą, że nawrócenie to bynajmniej nie zmiana kursu o 180 stopni, ale obranie indywidualnego azymutu, który prowadzi donikąd.

Choć dostrzegam i szczerze doceniam intencje stojące za wszelkimi inicjatywami tego typu – serio, jestem dumny, że chce nam się chcieć! – mam im do zarzucenia to, że dla przeciętnego odbiorcy nie ma w nich ani krzty chluby z krzyża. My się tam nie chwalimy, nie uważamy się za tych, co mogą więcej, bo Bóg jest z nimi, za wyróżnionych, lepszych (nie w sensie bezgrzeszności, ale życiowego wyboru i wynikających z niego zadań). Nie! Optyka pocieszenia sprawia, że pokazujemy często katolicyzm, jako rodzaj kalectwa, z którym da się żyć tak samo, jak da się żyć z chorobą genetyczną lub amputowaną nogą.

Oczywiście, że się da, ale nie o to w tym chodzi! My nie żyjemy normalnie – czyli tak, jak inni – pomimo wiary w Boga, ale przeciwnie: dzięki wierze w Boga żyjemy normalnie, czyli nie tak jak inni! Wiara to nie uciążliwa kula u nogi, ale skrzydła. Nie oścień dla ciała, ale nadzieja na jego niezłomność.

I nie byłoby większego sensu się nad tym zastanawiać, gdyby nie to, że ta tonacja myślowa ma dalsze konsekwencje, które prędzej czy później okazują się strzałem w kolano. Najważniejszym z nich jest podniecenie, jakie odczuwamy na widok każdego sławnego jegomościa, który gdzieś coś o Chrystusie powiedział i przy okazji nie napluł na Kościół. Spoko, też się kiedyś nabrałem.

Weźmy na przykład taką pamiętną sytuację z Agnieszką Radwańską – tenis wychodzi jej fantastycznie, ale deklaracja o niewstydzeniu się Jezusa i późniejszy rzeczywisty nie-wstyd pozostawiły spory niesmak. Niedawno radowaliśmy się Tysonem Fury’m, który po zwycięstwie w walce o mistrzostwo świata dał świadectwo wiary w Chrystusa. Radości i euforii nie było końca – nareszcie jakiś gość z sukcesem na koncie udowodnił nam, że nie musimy być życiowymi nieudacznikami. Bo przecież sami o tym nie wiemy. I jak już wszyscy stali się ekspertami od bokserskiej wagi ciężkiej oraz biografami nowego mistrza, Fury wypalił do krytyków: ssijcie mi! I głosy ucichły, a przecież chwilę wcześniej był objawieniem, prawie prorokiem.

Na naszym youtuberskim podwórku też stosunkowo niedawno zasłynęła vlogerka, która z miejsca stała się guru i maskotką wielu dziewczyn z oaz i duszpasterstw akademickich (tak, pamiętam viralowy nawał na swojej tablicy), bo udowadniała, że wiara nie jest dla idiotów. Prosty, oparty o zwyczajną pewność siebie sylogizm – ja nie jestem idiotką, a wierzę, więc wiara nie może być dla idiotów – i świat tych dziewcząt oszalał! Niedługo później okazało się, że spora część jej późniejszych materiałów to wynurzenia na tematy łóżkowe i naiwny zachwyt osłabł. Znowu czekaliśmy na kogoś, kto nas pocieszy w naszym trudnym i żmudnym katolicyzmie.

I tak wędrujemy od Annasza do Kajfasza z nadzieją, że powiedzą nam kim jesteśmy. I że tym razem nie zawiodą.

Oczywiście, że zdarzają się wyjątki, bo chyba nie skompromitował się w tym zakresie np. Robert Lewandowski czy Kamil Stoch. Niemniej, ja zawsze zalecam daleko idącą ostrożność.

Nie dlatego, że można się na tym przejechać – choć można – ale dlatego, że jeśli potrzebujemy zewnętrznego potwierdzenia sensu wiary, jeżeli uzależniamy jej wartość od ilości nie swoich bramek lub ilości nie swoich setów, a nie od swojego doświadczenia Boga, to znaczy że jest źle.

I absolutnie żadne sukcesy jakiegokolwiek celebryty nam w tym nie pomogą.