W pewnych środowiskach funkcjonuje marginalny, oderwany od rzeczywistości mit o Kościele uciskającym człowieka, o instytucji ukierunkowanej na własną korzyść z wektorem wycelowanym w wyzysk wiernych. Jest to mało poważny, ale agresywny i atrakcyjny zarzut z pogranicza polityki i ekonomii, który przeciętny wierny Kowalski, Smith czy Carlos pod każdą szerokością geograficzną rozpoznaje jako bujdę. Ale nawet wśród tej symbolicznej trójki pojawia się czasem przekonanie o okrutnym Kościele.

Kowalski niespecjalnie ma poczucie bycia okradanym przez Kościół, bo nikt mu podczas mszy św. nie przystawia pistoletu do głowy. Przykazania też nie są zbyt opresyjne, bo nawet bez kilkunastu lat szkolnej katechezy wiedziałby, że to nieładnie kraść, gwałcić i zabijać, a zresztą sama katecheza też mu wybitnie nie dała w kość. W kancelarii przed ślubem rzucił co łaska, przed chrztem podobnie, imię sobie do bierzmowania wybrał, jakie chciał. W Kościele wszystko pięknie. Ale trochę nudno, bo jednakowo, monotonnie, według przepisów.

Tym, co uciska i uwiera staje się prawo. Jakiekolwiek. I o ile z prawem kanonicznym Kowalski ma na co dzień niewiele do czynienia (albo nie wie, że ma) o tyle z prawem liturgicznym sprawa ma się dużo gorzej.

Po drugiej stronie ulicy

Nie jest odkryciem Ameryki, że zasadniczo te kłótnie w rodzinie doprowadzają do momentu samopowołania się dwóch obozów: obrońców porządku i ładu liturgii (zwanych z drugiej strony: faryzeuszami, obłudnikami) oraz zwolenników spontaniczności, swobody wyboru (którym obóz przeciwny rewanżuje się obelgami typu: leming, szkodnik). Linia frontu, nad którą krążą i wybuchają granaty argumentów rozciągnięta jest najczęściej wzdłuż przekonania, że nieprzestrzeganie prawa pomaga wyrażać miłość do człowieka.

Zatem nieprzestrzeganie to miłość, a co za tym idzie – przestrzeganie to brak miłości. Na podstawie takiego rozumowania można dojść do wniosku, że prawo liturgiczne zostało ustanowione w celu ograniczania dobra i piękna, że to pozbawione prawdziwego ducha hamowanie wyrazów spontanicznej ekspresji. Twierdzenie o prymacie miłości nad prawem (prawdziwe tylko wtedy, jeżeli pochopnie obie te rzeczywistości rozdzielimy i postawimy naprzeciw siebie) prowadzi nas do absurdalnego przekonania o prawie liturgicznym, które jest… szkodliwe.

Miłość pojawia się wtedy, gdy kochający wyzwala się z oków zbędnego formalizmu i krępujących zasad, a spontaniczność bierze górę.

Abstrahując od faktu, że jest to najlepszy sposób na rozwalenie katolickiej nauki o czystości przedmałżeńskiej, pozostańmy przy metaforze kochającej pary. Czy jest brakiem miłości sytuacja, w której mężczyzna czeka na czerwonym świetle zanim z utęsknieniem przebiegnie na drugą stronę ulicy, by przytulić swoją piękniejszą połowę? Rozsądek podpowiada, że to… rozsądne. Tymczasem logika argumentu antagonizującego miłość i przepisy liturgiczne nakazywałaby takie zachowanie potępić epitetami o wyrachowaniu, pustym symbolu, czy – wracając do rzeczywistości liturgicznej – nieewangeliczności. W imię miłości lepiej wpaść pod samochód niż oschle wyczekiwać.

U nóg więźniarki

Dobrym przykładem tego typu rozważań jest dyskusja wokół zachowania papieża przy okazji zeszłorocznego mandatum, kiedy wśród przepisowych dwunastu wybranych mężczyzn pojawiła się kobieta wespół z transseksualistą, a stan ich wiary całkowicie odrzucono jako kryterium. Dyskusja dotarła do punktu, w którym przeciwnikom takiego przekroczenia norm przez Wikariusza Chrystusa zarzucano między innymi bezmyślne (!) przywiązanie do pustego (!) symbolu.

Ten argument można i należy odwrócić.

Sytuacja bowiem wygląda tak, że wielowiekowy, wyjątkowy symbol o jasno przypisanym znaczeniu został nazwany pustym, a co za tym idzie – bezużytecznym. Taka narracja wskazuje, że znaczenie przywróciło mu dopiero działanie papieża Franciszka, który stłukł z niego tradycyjną skorupę i okazał miłość innowiercy, transseksualiście, czy więźniowi przy radosnych okrzykach obozu spontanicznych.

Entuzjazm ten oparty jest – jak rozumiem z dyskusji – o dwa filary: piękno i świadectwo. Po pierwsze, papież myjący nogi więźniarki jest uroczą alegorią uniżenia (a proboszcz myjący nogi kościelnego nie jest?), a po drugie – to pokazanie światu i samej więźniarce prawdziwego, niewykluczającego, dobrego Kościoła. Choć mnie ono nie przekonuje, zapewniam, że całkowicie rozumiem to spojrzenie. Tyle tylko, że kierowanie się nim, rozbraja argument o przywiązaniu do symbolu.

Symbol nad symbole

Ten zachwyt obozu spontanicznych nie jest bowiem niczym innym, jak przejawem tej samej postawy, którą tak zaciekle piętnują wśród obozu faryzeuszów. Nie ma bowiem – poza życzeniowym myśleniem – żadnych twardych danych, które udowadniałyby nam, że to oklaskiwane papieskie nieposłuszeństwo liturgicznym przepisom przynosi jakikolwiek spośród litanii wyczekiwanych efektów: że obserwatorzy zachwycą się Kościołem, że więźniowie zrozumieją swoją grzeszność itp.

Niestety. Taki akt – papieskie mandatum jest tu tylko przykładem – obudowuje rzekomo martwy przepis i rzekomo pusty symbol… pustym symbolem – bezowocnym nieposłuszeństwem, niezrozumianym wewnątrz Kościoła i nieskutecznym na jego peryferiach, by nie powiedzieć: poza nim.

Za dużo takich dyskusji odbyłem, by wierzyć, że powyższy tekst zmieni choćby odrobinę siłę, z jaką zaciskają się dłonie obozu spontanicznych wokół swoich przekonań. Ale apeluję – i mam tu pełną świadomość, że się powtarzam – szanujmy własne przepisy albo nie dziwmy się, że na peryferiach wytyczne Kościoła mają coraz mniejszy posłuch, a ludzie w imię miłości przebiegają przez ulice.