Miałem ostatnio nieprzyjemność uczestniczyć w wielkim wydarzeniu kulturalnym. Uczestników było zaskakująco mało, a spora ich część to zagonieni przez swoich profesorów studenci ASP żądni odhaczenia obecności na ostatnim z piątkowych wykładów w przeddzień rozpoczęcia sesji. Logika wskazuje, że gdyby nie ten fortel, obecnych byłoby jeszcze mniej, z kolei życzeniowe myślenie prezentujących się artystów – że nie dojrzeliśmy do sztuki współczesnej.

Daleki jestem od wylewania dziecka z kąpielą i spuszczania w toalecie całego współczesnego dorobku artystycznego, bo trudno oczekiwać nowego Michała Anioła, skoro nie ma na niego popytu. Przeciwnie, znam margines, który pozwala mi wierzyć, że współczesnym artystom też o coś chodzi. Ale wystawa, której poświęciłem piątkowy wieczór przekroczyła próg żenady z taką niekłamaną radością, że wstyd mi nawet napisać, o jakie wydarzenie chodzi. Nie będę robił reklamy zapatrzonym w siebie błaznom.

Tym bardziej, że to nie pierwszy mój, przeciętnego Adamskiego, zawód kondycją współczesnej sztuki. Traktuję to zatem raczej jako pretekst dla opisania szerszej tendencji niż recenzję jednostkowego wydarzenia, pozującego na wiekopomne, choć nie jest warte nawet rzetelnego opisania.

Kilka cech jest bowiem wspólnych.

Jedną z nich jest permanentny brak odwagi – to, co kreuje się na kategoryczny, mężny sprzeciw, wystąpienie przeciw wielkiej, niebezpiecznej machinie, w rzeczywistości okazuje się być szerokim i wartkim potokiem pełnym zdechłych ryb nie znajdujących w sobie sił, aby płynąć pod prąd. Przeciw czemu bowiem może wystąpić współczesna sztuka, co oprotestować, aby nie zjadać własnego ogona? Jest kilka takich rzeczy, ale walka z nimi byłaby równoznaczna z niszowością, brakiem grantów i dotacji, a to wymaga odwagi – cechy, której wszyscy wielcy artyści z glanami do garniturów nawet nie pragną posiadać, przekonani, że są jej uosobieniem.

Świeżości też im brak. Jak bardzo odkrywcza może być feministyczna emancypacja, walka z patriarchatem? Jak bardzo nowatorski może być temat kulturowej inności? Jaka wreszcie niekonwencjonalność tkwi w okazywaniu rzekomej opresyjności tradycyjnych cnót?

Przykład: jeden z elementów wystawy to zapętlony, kilkuminutowy film o marzeniach pewnej blondynki o niemiecko-brzmiącym imieniu, która najpierw obiera banana, a potem ruchem posuwisto-zwrotnym cyklicznie przebija go szpadą na tle zielonego ogrodu. Ujęcia te przeplatane są zbliżeniami i oddaleniami, mającymi symbolizować określoną technikę seksualną. I tak w kółko.

I nie byłoby w tym nic złego, gdyby Autorka miała tym do powiedzenia cokolwiek. Niestety nie miała. Charakteryzowało ją jedynie przekonanie, że stanęła na barykadach walki o bliżej nieokreślone coś¸ którego kazała nam się domyślać. Wobec takich laurek, stawianych przez świadomość, przekazywana treść staje sie zbędnym, rozpraszającym dodatkiem i wstyd zawracać sobie nim głowę.

Parę lat temu ktoś zdobył się na wyżyny kpiarstwa i za duże pieniądze zorganizował wernisaż „nieznanej, debiutującej artystce z Japonii” w jednym z większych miast Europy. Śmietanka krytyków zachwycała się odkrywczymi płótnami, dopóki organizator nie powiedział: sprawdzam! i nie wyjaśnił, że autorką prac jest małpa, której dano pędzel i farbki do zabawy.

Poklask na siłę, przekonanie, że oto tak trzeba, że to w dobrym guście prowadzi do kompromitacji. Wyjść z niej może tylko głupiec z einsteinowego porzekadła, który nie wie, że się nie da i coś zrobi. Albo dziecko, które w jednej z baśni prostodusznie pokazało umorusanym paluchem wiszące między nogami klejnoty króla, przekonanego, że nosi piękne szaty. Ja z dwojga złego wolę być głupcem lub niedojrzałym dzieciakiem niż sterroryzowanym powinnością pseudointelektualistą.

Piszę to ja, laik. Człowiek, który naiwnie wierzy, że sztuka wciąż może pełnić rolę ubogacającą w sposób inny, niż zapoznawanie odbiorcy z nowymi wymiarami obrzydzenia. Człowiek, który dzięki Wam, Artyści, perfekcyjnie zrozumiał dlaczego statystyczny Polak woli oglądać pięćdziesiątą powtórkę skrajnie nie-śmiesznego kabaretu w telewizji publicznej zamiast pójść – również za darmo – do najbliższego Domu Kultury.

I wiem, że Wy, artyści, bardzo pragniecie wyjaśnić to sobie niskością i buractwem pogardzanych Januszów i Grażyn, zrzucić na nich całą winę. Ale – niestety dla Was – zajęcie miejsca na wyższej gałęzi nie czyni z Was małpich arbitrów elegancji.

To, czemu poświęcacie tak głęboką, niegasnącą atencję, czemu przypisujecie transcendentną wręcz rolę, ponadczasowość i przełomowość jest wydmuszką, pięknie opakowaną pustką, która jara tylko Was i zgromadzonych wokół potakiwaczy przekonanych, że tak trzeba, bo to światowe. Mówicie rzeczy, które przestają mieć znaczenie zanim jeszcze zamkniecie usta.

Więc nie róbcie ze mnie idioty. Przebijany szpadą banan jest przebijanym szpadą bananem, a cała wokół niego otoczka: wtórnym, nijakim, przebrzmiałym symbolem Waszej umysłowej indolencji; raczej oznaką desperackiej walki z chronicznym brakiem kreatywności niż z jakimkolwiek zewnętrznym złem. W walce z nim jesteście bezbronni.