Szwecja. Kraj, który zyskał sobie w opinii publicznej miano politpoprawnościowego katechona, powstrzymującego świat przed zdrowym rozsądkiem. Gdyby opalenizna zaczęła przeszkadzać jakiejś mniejszości, Szwecja przeniosłaby wakacje na listopad.

Nie tak dawno tamtejsza „biskupka” postulowała demontaż krzyży w chrześcijańskich świątyniach jako akt miłosierdzia wobec uchodźców, którzy mogli czuć się obciążeni jego widokiem (swoją drogą: czyż nie taka rola krzyża, by ciążyć?). Na tym nie poprzestała, ponieważ drugą propozycją było zastępowanie katolickiego symbolu drogowskazami do Mekki, aby imigranci wiedzieli, w którą stronę się modlić. Tu powinien paść złośliwy komentarz o zarzuconej tradycji orientowania (zwracania na wschód) chrześcijańskich świątyń, ale nie mam na niego siły.

Co ważne, powyższe rewelacje „duchownej” zostały odebrane w jej ojczyźnie jako zupełnie zdrowy i pożądany głos, odnajdujący się w szerszym nurcie postępowego myślenia. To daje nam ogólny obraz Szwecji. Stereotypowy, ogólny, ale jednak nie wzięty z powietrza.

Ostatnio lawinę nieprzychylnych i prześmiewczych komentarzy wywołały wypowiedzi innego Szweda – kapitana reprezentacji w piłce ręcznej, któremu nie podoba się idea cheerleaderek w przerwach meczów. Tobias Karlsson to zresztą znany ananas, który przed mistrzostwami zapowiadał, że w ramach protestu przeciwko polskiej homofobii będzie występował z tęczową opaską kapitańską. Swoją obietnicę niechybnie by spełnił, gdyby nie Europejska Federacja Piłki Ręcznej, która mu tego zabroniła w myśl przepisów.

Mam zatem generalne pojęcie o priorytetach i prywatnej aksjologii pana Karlssona i – bawiąc się w eufemizmy – nie jest to osoba, z której tokiem rozumowania jest mi na co dzień po drodze. Tym bardziej nieswojo czuję się przyznając, że w sprawie cheerleaderek ma… rację. Niniejszym stoję w rozkroku i dezorientacji niczym Vincent Vega w znanym gifie.

Przykro czytać, jak ludzie, których szanuję, a często nawet podziwiam, bezrefleksyjnie rechoczą nad wypowiedziami Karlssona. Rozumiem mechanizm, który za tym stoi, ale nie przekonują mnie aprioryczne założenia, że skoro coś kontrowersyjnego powiedział akurat kapitan szwedzkiej reprezentacji, to musi to być przedmiotem nieustannej beki. To akurat nie jest.

Motywacje, które stoją za jego wypowiedziami są mi akurat głęboko obce. Nie ubóstwiam postępu, wisi mi poprawność, część konwenansów uważam za zbyteczne i ogółem nie do rytmu mi z całym oświeconym pochodem Zachodu. Ale – choć do pruderyjności jest mi równie daleko, na co mam wystarczająco dużo świadków – przemawia do mnie argument o traktowaniu cheerleaderek jak mięsa i przedmiotu. Z analogicznego powodu kręcę nosem na wszelkie wybory Miss Czegośtam.

Fakt, to dorosłe kobiety, które robią, co chcą i wiedzą na co się piszą. Mało tego, pewnie jest to najmniej przykra rzecz, jaka może je spotkać. Ale nie udawajmy, że chodzi w tym wszystkim o coś innego, niż oglądanie pięknych dziewczyn ze szczególnym uwzględnieniem niektórych części ich ciał, skoro nikt z nas, Panowie, nie zachwyca się i nie pamięta – dajmy na to – choreografii, a wyznanie, że podobał nam się taneczny układ wywołuje zasłużenie dziwne spojrzenia i uszczypliwe komentarze.

Kobieta może być piękna, ładna, śliczna itp. W okolicznościach, które polegają na wdzięczeniu się jest już tylko atrakcyjna, choć atrakcjami to może kusić najwyżej górska kolejka albo park rozrywki. Bóg ją wymyślił do czegoś innego.

Narracja feministyczna jest na co dzień groteskowa. Często zjada własny ogon i przynosi więcej szkody niż pożytku postulatom, o które rzekomo walczy, co mnie akurat częściej cieszy niż smuci. Ale jeśli feminizm czy politpoprawność miałyby – choćby nawet rykoszetem – stawać w obronie tak konserwatywnych i zapomnianych wartości, jak skromność, to jestem za.

I dlatego wypowiedź Karlssona, choć wchodzi na górę innym, niż mój szlakiem, zasługuje na apologię. A w każdym razie uczciwe potraktowanie.