Szanuję księdza Jacka Międlara. No wiecie, tego, który dołączył do corocznego marszu tzw. rasistów oraz ksenofobów i – jakby tego było mało – jeszcze do nich po warszawskim spacerze przemówił. Nie ukrywam, że sprawia mi dużą satysfakcję oglądanie gromady rozmaitych romantycznych pięknoduchów – dla porządku: wierzących i częstokroć nieocenionych w czynieniu dobra, ale jednak pięknoduchów – dla których krzyż nie posiada ostrości i przypomina raczej kulę, a którzy próbują zdyskredytować kapłana za klarowne poglądy i uczestnictwo w niereligijnym przedsięwzięciu. Oni zakrzyczeliby Sługę Bożego ks. Piotra Skargę za słowa: Żaden z was, Przezacni Panowie, nie jest tak prosty, aby (…) nie uczuł mocnego nieprzyjaciela, który na głowy nasze następuje i rozbojem straszliwym nam grozi.

To kapłan kontrowersyjny – nie wiem czy z własnej woli, czy przeciwko niej – i nie zjadam go w całości. Są bowiem rzeczy, które stają mi w gardle słabiej (login na twitterze: jackass_44, serio?) lub bardziej dotkliwie (łagodniejszy, obniżony o sporo decybeli ton przemówienia na Marszu Niepodległości 2015 nie straciłby na przekazie, a przy okazji nie skończyłby się skandowaniem z rozpędu początku Pod Twoją Obronę i zwieńczeniem modlitwy koślawym, potrójnym Amen). Ale definicją postaci kontrowersyjnej nie jest to, że cokolwiek powie jest kontrowersyjne. W treści przemówienia na zakończenie MN2015 dyskusyjnego nie dostrzegam dosłownie nic.

O występie księdza głośno było w mediach nie tylko katolickich. Biorąc pod uwagę wszystkie artykuły, reportaże i głosy w dyskusji, a także komentarze we wszelakich społecznościówkach, swoje zdanie na temat wydarzenia wyraziło zdecydowanie więcej osób niż jest tych, którzy wysłuchali 10-minutowego wystąpienia czy to na żywo czy post factum gdzieś w internecie. Nie ulega zatem wątpliwości, że spora część komentujących nie dała sobie szans na poznanie głoszonych przez ks. Międlara treści i wyrobiła opinię na podstawie medialnych relacji lub samego obrazu księdza mówiącego stanowczo o walce i nieprzyjaciołach. Tymczasem o walce było sporo  – ale mieczem Ewangelii. O nieprzyjaciołach również – ale jako o materiale do nawrócenia. Dużo myśli ze św. Pawła, które gdyby nie okoliczności, sceneria i podniesiony ton mogłyby stanowić dobry punkt wyjścia do rzeczowej homilii.

Oczywiście, retoryka wrocławskiego księdza różni się diametralnie np. od słów bł. księdza Popiełuszki i nie mam najmniejszych problemów ze zrozumieniem, że wśród katolików jest ogrom osób, którym to wystąpienie się nie podobało.

Ale nie umiem oprzeć się wrażeniu, że cały problem nie opiera się o to, co powiedział, a co pominął ks. Międlar, ale o to, że pojawił się kapłan o zdeklarowanych poglądach politycznych, innych, głośniejszych niż dotychczasowe. Poprawność polityczna wymusza na nas bowiem przekonanie, że im ksiądz jest rozsądniejszy, tym bardziej jest apolityczny. Tymczasem ja kompletnie nie mam z tym problemu, jeżeli kapłan zachowuje prostą zasadę: nie mówi wprost o poparciu lub jego braku z ambony podczas najświętszych czynności, a swoich poglądów nie utożsamia z Ewangelią.

Ta pierwsza sprawa jest żenująca – gdybym kandydował na jakieś stanowisko i obiecywał nawet wprowadzenie Królestwa Bożego, nie życzyłbym sobie poparcia z ambony. Mieć księdza po swojej stronie to fantastyczne wsparcie, ale agitowanie kosztem duszpasterstwa napawa mnie obrzydzeniem niezależnie od strony barykady. Druga kwestia jest bardziej skomplikowana. To oczywiste, że kapłan konsultuje wszystkie swoje myśli z Pismem św. i ewentualnie podpiera je poszczególnymi księgami (w wypadku ks. Międlara rządzą wyraźnie listy pawłowe). Ale wyprowadzanie bezpośrednio z nich jedynie słusznych poglądów, głosu Jezusa dającego się sprowadzić do zwolennika konkretnej partii – zabawne, że zawsze jest to ta partia, za którą sami dalibyśmy się pokroić – to umniejszanie jego roli do bezwolnej Calineczki, próba włożenia sobie Boga do kieszeni obok kluczy i portfela.

Obu tych grzechów głównych w wystąpieniu wrocławskiego narodowca i księdza zwyczajnie nie znalazłem. Za co Deo gratias.

W mojej opinii nie ma niczego złego w politycznym zaangażowaniu księdza, jeżeli tylko nie ignoruje w ten sposób poleceń biskupa, a jego sumienie nie wyrzuca mu, że program partii stawia powyżej programu chrześcijaństwa, Dobrej Nowiny. Świętość – co z łatwością udowadnia hagiografia – nie wymaga apolityczności. Świętość wymaga dobra, prawdy i miłości. Jeżeli kapłan wierzy, że sprawa ziemska, której służy, nie wtrąci go w nienawiść codziennych bieżączek i nie zabroni kochać również tych, których deklaruje nawracać, ma prawo mieć pogląd i go bronić. Inaczej rozmieni na drobne swoje kapłaństwo i broniąc chrześcijaństwa na placach wykorzeni je z serc. Zgorszeniem.

A wtedy z pewnością będę żałował powyższego tekstu.