Potrzebującym trzeba pomóc. Wstyd mi za wszystkich, którzy na to leją i za siebie, że czasem miewam opory i wątpliwości.

Trzeba przyjąć potrzebujących przybyszów. Ewangelia nie daje nam innej drogi, choć – przyznaję bez bicia, ale i bez żenady – szukałem jej intensywnie. Jeśli więc u naszych drzwi i granic stanie jeden z nich, trzeba będzie z nawiązką zrekompensować swojemu sumieniu wszystkie wigilijne wieczory, podczas których ku naszej uciesze do drzwi nie zapukał żaden z legendarnych zbłąkanych wędrowców.

Problem jest jednak innej natury – obraz potrzebującego, uciśnionego przybysza nie wytrzymuje relacji statystycznych ze składu fali imigrantów, która chce się u nas osiedlić oraz paskudnie realistycznego porównania z dotychczasowymi doświadczeniami krajów zachodnich. Nie sztuka uczyć się na własnych błędach, bo nawet zwierzęta to robią. Sztuką jest wnioskować z błędów cudzych.

Ale o tym, że mamy do czynienia z małą grupą potrzebujących i relatywnie wielką tłuszczą, która nie ma w zwyczaju pukać do drzwi, tylko przez nie z impetem wchodzi, że przenosząc z miejsca konfliktu bez segregacji obie jego strony przenosimy również sam konflikt w samo serce Europy, że Zachód po raz kolejny próbuje zrobić sobie z Polski poligon Europy, że wprowadzając do siebie agresywną wersję muzułmanów tworzymy ogromne zagrożenie dla ich bardziej oswojonej wersji, która zdążyła się u nas zasymilować i może to przypłacić głową oraz o wielu innych mądrych rzeczach przeczytacie u któregoś rozsądnego działacza, publicysty, polityka, a przede wszystkim eksperta, którym nie jestem i nie mam ambicji go udawać. U mnie tylko o kłamstwie ewangelicznej bezbronności.

Trzeba być wyjątkowo naiwnym, aby bez chwili wahania postawić znak równości pomiędzy miłością bliźniego, a utratą instynktu samozachowawczego. Nie jest miłością wystawianie siebie i najbliższych na niebezpieczeństwo, a odroczone samobójstwo nie jest i nie nosi nawet znamion rozsądnej pomocy.

Jesteśmy naiwni, wyobleni, ugrzecznieni i romantyczni jak zapatrzona w gwiazdy kobieta z otwartą torebką w ciemnej bramie. Bliskowschodni cwaniacy, których rozpaczliwie uciekający z piekła na ziemi wnoszą na swoich plecach, są dla nas zagrożeniem, stąd konieczność odseparowania jednych od drugich. Każde inne rozwiązanie nie będzie działaniem na rzecz pokoju – a to przecież pokój chcemy zapewnić przybyszom, a dla siebie go utrzymać – i w niczym nie pomoże, a zaogni konflikt. Spadniemy z deszczu pod rynnę.

I w tym tkwi paradoks. Oddzielenie grup, które powitamy z otwartymi ramionami od tych, przed którymi postawimy szlaban to nie rasizm i ksenofobia, ale jedyna droga, aby pomóc tym pierwszym. Odmowa przyjęcia nieproporcjonalnie wielkiej liczby agresywnych napastników to nie brak humanitaryzmu i chrześcijańskiego miłosierdzia, ale sposób na to, by napastnik przestał gonić ofiarę. Jak bardzo trzeba chcieć, żeby tego nie rozumieć?

I na marginesie tych rozważań mam ten problem, że jestem obrzydliwie upierdliwym obywatelem, który przeważnie wie, gdy jest oszukiwany. A w tej sprawie media po obu stronach barykady chrześcijańskiej miłości, mają głęboko w zakrystii wszystko, co nie jest związane z przekonaniem (utwierdzeniem?) czytelnika, że posiadanie własnego zdania równa się posiadaniu zdania poszczególnych portali. Obrazy stratowanych dzieci i spanikowanych kobiet, zdjęcia i rozmowy ze zrozpaczonymi rodzicami nawet takiemu cynikowi jak ja łamią serce i wyciskają łzy. Ale kłamstwa o nich zaciskają pięści.

Bo ten, kto ma rację kłamać nie musi. A ten kto kłamie, dyskwalifikuje swoje racje.

Pomagać musimy mądrze. Pięciozłotówka, którą załatamy doraźne potrzeby narkomana to gwóźdź do trumny, a nie pomocna dłoń. A Ewangelia wymaga od nas tej drugiej.