Nie ulega wątpliwości, że śmierć Józefa Wesołowskiego więcej ma wspólnego z mechanizmem politycznym niż biologicznym. Ktoś mu pomógł. To pewne.

Co ciekawe, tą teorią żyją i oddychają od kilku godzin te same wyedukowane i oczytane warstwy społeczeństwa, te same rozsądne i racjonalne autorytety, które na myśl o jakiejkolwiek innej przyczynie tragedii smoleńskiej niż przypadek lub brak odpowiedzialności polityków i pilotów, pukają sie w czoło i patrzą z wyższością na bandę oszołomów, która w imię swoich fobii jest w stanie podpalić ojczyznę. Z tym samym niekłamanym rozbawieniem obserwują dziennikarzy śledczych, wsadzających pióro tam, gdzie może zaboleć i na widok dokumentacji kręcą głową z uśmiechem. Dziś ich intuicja jest pewnikiem – śmierć to za mało, było w tym coś więcej. Jak się okazuje, bycie oszołomem nie jest już obiektywnym faktem, ale emblematem, łatką którą nakleja się wedle uznania.

Gdyby sytuacja nie była aż tak tragiczna, można by pokusić się o kilka komicznych akcentów. Wśród (głównie anonimowych) komentatorów przeważają bowiem głosy skrajnie pozbawione logiki i równie skrajnie przyprawione o antykatolickie fobie.

Komentarz głoszący, że specjalnie nie przeprowadzi się badań ciała, żeby nic nie wykazały, umieszczony pod artykułem, w którym wyraźnie mówi się o przeprowadzeniu sekcji zwłok, to nie skrajność, ale średni poziom wypowiedzi. Podobnie bez żenady jeden z komentatorów sugeruje, że autorem śmierci jest Opus Dei, a zleceniodawcą papież, o którym kilka wypowiedzi wyżej jest mowa, że też zostanie zamordowany. Inny mówi o zmartwychwstaniu jezuitów dla roli komandosów Watykanu (tu, nie ukrywam, parskłem) i tzw. nalewce Borgiów. Sieć pedofilska, w której z całą pewnością – mimo ciągłego braku dowodów – działał były nuncjusz apostolski nie mogła sobie pozwolić na wybicie szamba. Poza tym Kościół nie dopuści do procesu, który mógłby skompromitować arcybiskupa – fakt uprzedniego wydalenia ze stanu duchownego, wszczęcia procesu, aresztu domowego, nagłośnienia sprawy oczywiście nie ma tu nic do rzeczy. No i bez wątpienia wszystkie te teorie – nurt ten sam, ale przecież wzajemnie się wykluczają – dogmatyzują się w mgnieniu oka. Wszystkie są najprawdziwsze i najmojsze.

Jest też mowa o samobójstwie byłego duchownego. Nie ma w niej jednak standardowego współczucia. Jest tylko nieutulone pragnienie zemsty, wściekłość, że najwinniejszy z winnych, wymigał się od kary.

I byłoby to niewymownie komiczne, gdyby nie uświadamiało rozsądnemu czytelnikowi, jak wielką, wręcz tytaniczną pracę wykonała w ostatnich latach propaganda antykatolicka. Wyniki sprzedaży czasopism i klikalność serwisów zadeklarowanych jako antykościelne nie pokazują tego tak dobitnie jak pozbawiony skrupułów, zatuszowany internetową anonimowością głos ludu.

Bo te wypowiedzi nie są niczym innym, jak lustrem, w którym grupa propagandystów z dumą się przygląda i gratuluje sobie perfekcyjnej roboty.

Potrafimy współczuć każdemu złoczyńcy, umiemy dostrzec ludzką twarz i znaleźć w sobie wyrozumiałość dla słabości nawet najordynarniejszego kłamcy dopóki nie nosi koloratki. Nie ma w tej sprawie poza katolickimi serwisami humanitarnych głosów, jest triumfalne tańczenie nad trupem, którego dodatkowo trzeba upokorzyć. Śmierć to za mało.

Jak trudno jest czasem nie gardzić.