Od kilku dni w związku z małą rewolucją obyczajową w Stanach, trwa polska podjazdowa wojenka na wszystkich frontach. Od tzw. poważnego dyskursu politycznego po prywatne konta fejsbukowiczów – wszyscy poczuli się zobowiązani do wyrażenia swojego poglądu na tę wiekopomną chwilę.

Osobiście nie jestem zadowolony z amerykańskiego rozwiązania, ale ponieważ z równym przejęciem mógłbym występować przeciwko tradycjom rdzennych Aborygenów – ot, nie mają one na mnie żadnego wymiernego wpływu podobnie jak cała sytuacja w USA – zachowuję zdanie dla siebie. Nie jestem z tych, którzy muszą swój pogląd nosić na czole jak górnicy latarkę. Ale w całym tym zamieszaniu nie podoba mi się jedna rzecz.

No dobra, dwie. Bo umieszczanie w avatarach polskiej flagi w kontrze do wykastrowanej z jednego koloru homoseksualnej tęczy uważam za skrajną głupotę. To działanie na dłuższą metę tylko wzmaga poczucie wyobcowania, na którym kilku osobom zwyczajnie zależy. Ale to temat na inną rozmowę.

Odwoływanie się do chrześcijaństwa to kaliber, z którym prohomoseksualni propagandyści i działacze (w odróżnieniu od gejów i lesbijek) radzą sobie jak radzieccy żołnierze z nocnikami albo Dariusz Szpakowski z koreańskimi nazwiskami (#pdk). Bez komentarza wypada zasygnalizować przesłodzone pierdoły o powszechności homoseksualnych małżeństw wśród wczesnych etnochrześcijan, bo raz że nie wytrzymują one kontaktu z jakąkolwiek faktografią, a dwa – że są marginalne ilościowo. Ale już skrajnie obłudne powoływanie się na nauki Jezusa i zgrywanie ofiary, zabłąkanej owieczki, którą zaopiekować się trzeba, zamiast wyklinać, to dla mnie najgorszy generator napięcia.

Jest taki typ ludzi (niezależny od orientacji seksualnej), który jest w stanie włamać ci się do domu, ukraść komputer, zabić dziecko i narobić na wycieraczkę, a gdy domagasz się sprawiedliwości, robi wielkie oczy, że przecież chrześcijaństwo, że Jezus, że miłosierdzie, że drugi policzek i dalej hurr durr po mieście, że w kościele to tylko stoisz jak samochód w garażu, ale z katolicyzmem to nie masz nic wspólnego. Ot, arbiter się znalazł. I nie jest to zwykły cynizm, bo cynik wie, które z jego zachowań to poza. Ten typ nie ma póz. Taki jest.

W świetle tej podniosłej chwili w USA kilku propagandystów ujawniło właśnie taką mentalność i układa się to mniej więcej tak:

11403324_966207496732995_6519075111339830725_n

Chrześcijanie nie powinni dyszeć nienawiścią i toczyć piany z ust, bo Bóg jest miłością i z pewnością by ich nie osądzał, poza tym, co ci biedny Polaczku przeszkadzają homoseksualiści w Ameryce, przecież oni nic ci nie robią, bo nie obnoszą się z tym po Gdańsku i Krakowie tylko w Nowym Jorku, a poza tym wiara jest prywatną sprawą i nie możesz się na nią powoływać w dyskursie publicznym, bo sam jesteś, faszystowski i faryzejski pierdzistołku, beneficjentem wszystkich możliwych przywilejów i dlatego obrażasz i osądzasz ludzi tylko na podstawie orientacji, podczas gdy oni po prostu chcą żyć własnym życiem i wedle równych praw, więc nie powinni ci przeszkadzać, bo ani nie uderzają w Twoją wiarę – chcesz, to wierz! – ani w Twoje prawa – chcesz, to bądź hetero! – i z pewnością nie tak postępowałby Jezus, którego rzekomo naśladujesz, bo on dałby im żyć, więc i Ty daj im żyć.

Uff… To tyle streszczenia.

A że te emocjonalne biadolenie o wszystkożernym chrześcijaństwie i Jezusie miłosiernym geju (by Elton John) zasługuje na miano bzdury conajmniej stulecia udowadnia najdobitniej Benedykt XVI.

„(…) miłość chrześcijańska nie oznacza kauczukowych poglądów poddawania się każdemu naciskowi, (…) zawiera element walki i sprzeciwu.”

Więc przynajmniej w temacie chrześcijaństwa zamknijcie dzióbki i róbcie swoje, jak to rzekomo robicie. I dajcie żyć, jak to deklarujecie. Sobie i nam.