Wczorajsze wydarzenia skłaniają mnie tylko do jednego wniosku: nadchodzi czas, gdy wyjazdy do Warszawy 11 listopada staną się niebezpieczne. W pełnym znaczeniu tego słowa.

Zaczęło się tygodnie temu od porannych przeszukiwań po domach kilku kibiców na Podlasiu. Rekwirowanie komputerów, te rzeczy. Niby standard, który nie zrobił na mnie wrażenia, ale czy to nie właśnie takie rzeczy świadczą o tym, jak bardzo policyjna szczepionka pozwoliła nam się uodpornić?

Odciąłem się. Trochę pracy, trochę innych obowiązków i obiecałem sobie, że nie będę się interesował całym syfem. Tylko świętowanie. Niestety syf przyszedł do mnie nieproszony.

Nadszedł dzień wyjazdu. Katowice, centrum. Jedna osoba dojeżdża z Krakowa. Spóźnia się, bo autobus, w którym przebywają (licząc z kierowcą) 4 osoby, został zatrzymany i przeszukany przez policjanta w towarzystwie żandarma wojskowego. Podobnie jego pasażerowie zostali obmacani w poszukiwaniu zaginionego czasu.

Po wyruszeniu z Katowic widzieliśmy miliardy fotoradarów, których – jestem pewien – w lipcu jeszcze nie było. Część z nich cykała foty niezależnie od prędkości samochodu. Może postawiono je w sierpniu i nie ma to nic wspólnego z wczorajszą datą, może to te kaskadowe pomiary, nie wiem. Mniejsza z tym.

Widzieliśmy bowiem kilkadziesiąt autokarów. Nie będzie przesady, jesli napiszę, że jakieś 50-70 minęliśmy. Tylko 3 z nich (liczyłem!) wyprzedzaliśmy na drodze. Reszta została zatrzymana i przeszukana. Przykre, że czasami te zatrzymania ze względu na ich ilość albo długość kontroli – przypadkowo? – sprawiały, że osoby, które chciały uczestniczyć w Marszu, nie dojeżdżały do Warszawy na czas, więc dołączyły dopiero na ostatnie przemówienia. Albo nie docierały w ogóle. A straconego czasu i pieniędzy oczywiście nikt im nie zwróci.

Wcale mnie nie dziwi, że policja nie bierze odpowiedzialności materialnej za szkody powstałe z powodu użycia środków przymusu. Oni za nic nie ponoszą odpowiedzialności – usłyszałem od jednego z Kolegów już w trakcie Marszu. Gorzka puenta.

Jeżdżę autokarami dość często. Nie licząc szkolnych wycieczek, gdy jakiś wymóg prawny spowodował, że przed każdym najmniejszym wyjazdem stan techniczny i trzeźwość kierowcy były od niechcenia sprawdzane, nigdy nie zatrzymano pojazdu, którym jechałem gdziekolwiek. Nigdy. Ani razu. A wczoraj? Zatrważająca część autokarów zatrzymana na bardzo długo. Czasami kilkukrotnie. Część z nich także przy wyjeździe z Warszawy. Grubo po północy. Ludzie wracają z Marszu Niepodległości (nie tylko, bo zatrzymywano też zwykłe wycieczkowce!) i przez kilka godzin się ich obszukuje, po czym robi się im przymusowo zdjęcia z tak niebezpiecznymi przedmiotami jak flaga i szalik.

Po meczu z Niemcami też tak było?

Zabawny obraz – z reguły widuję policjantów z suszarkami. Wczoraj suszarek niewiele. Za to każdy policjant patrzył przez lornetkę, czy faszyści nadjeżdżają. Nie znam się, więc pytam: to też norma?

Marsz był spokojny. Nie oglądałem jeszcze żadnej telewizyjnej relacji, nie czytałem mądrych dziennikarskich słów, więc jeszcze się nie dowiedziałem, że było na odwrót. Dowiedzieć się gdzie byłem i co robiłem – oto plan na dzisiejszy wieczór.

Widziałem tylko jedno zdjęcie, które – podobno – obiegło media. Przedstawia grupkę chuliganów, którzy biją Straż Marszu Niepodległości. Narracja jest oczywiście taka, że oto mamy obraz polskich patriotów, którzy chcą się wydostać z kolumny i iść się ponaparzać z policją. Pomijając fakt, że propagandyści nawet już się nie wysilają na traktowanie nas poważnie (kilku chłystków bez narzędzi pała chęcią zmierzenia się z armatkami wodnymi, gazem i kordonem uzbrojonej policji, akurat) to obraz jest kompletnie odwrócony. To nie uczestnicy Marszu chcą się wydostać i ponaparzać policję, ale agresywne osoby spoza Marszu naparzają Straż, żeby dostać się do środka. Ale niektórym prawda nigdy przesadnie nie przesadzała w ferowaniu wyroków.

Kto to był i po co tam wchodził? Cóż, ja po zeszłorocznej akcji z płonącą budką nie uwierzę, że było to spontaniczne działanie uczestników Marszu.

Jedna refleksja z powrotu Mostem Poniatowskiego: jak to jest, że po zakończeniu Marszu, gdy spacerowym krokiem wracamy do punktu wyjścia, nigdy nie ma żadnych problemów? To są ci sami ludzie, na tej samej trasie, z tymi samymi transparentami i flagami, z tym samym nastawieniem, z tymi samymi poglądami. I co? I nic się nie dzieje! Idziemy spokojnie i Warszawa nie płonie, a ludzie nie giną. Kolejki do fast foodów ustawiają się po drodze, żartujemy, robimy zdjęcia. I nie tylko nikt nie potrzebuje nas pilnować, ale i nawet nie próbuje. Bo nie ma potrzeby. A czemu po drugiej stronie potrzeba zaistniała? Nie zrozumiem.

Histeryczny śmiech mnie ogarnia jak przypominam sobie mądre głowy recenzujące rzeczywistość przedstawioną przez Służby specjalne Vegi albo Drogówkę Smarzowskiego. Poważni panowie z poważną miną kiwają głową i mówią, jak to pięknie udało się obnażyć brutalną rzeczywistość i mentalność ludzi, z których PRL nigdy się nie wydostała. Ach, jakie to szczere i bolesne i przełomowe! Dziś milczą, bo do zrecenzowania nie mają filmu tylko Polskę.

I możecie mi mówić per leming albo ciemnogrodzianin. I udowadniać na wszelki sposób, że nie znam się na polityce. I będziecie mieli rację, bo i jednym i drugim jestem, a na polityce się znam jak świnia na gwiazdach.

Ale znam się na tym, jak chcę być traktowany we własnej Ojczyźnie. A to, co widzę stoi w rażącej niezgodzie z moim wyobrażeniem. Z prawem też.