Tego dnia krakowski Rynek nie był najbardziej urokliwą częścią miasta. Jeśli kiedykolwiek nią jest, z pewnością jest to inny dzień, niż taki, którym urok ten rozdeptuje się milionami brudnych butów. Było zimno. Sierpniowe niebo przez cały dzień nie zaszczyciło małego, krakowskiego świata słonecznym światłem. Zdecydowaliśmy się jednak na przedobiedni spacer. Chłodny chodnik Stolarskiej poprowadził nasze spokojne kroki do Kościoła Świętej Trójcy. Do dominikanów. Postanowiliśmy wejść i choć spędziliśmy tam tylko kilka chwil nie wchodząc głębiej jak tylko kilka kroków od drzwi, szeroki uśmiech nie schodził z mojej twarzy. Zapach kościoła, w którego historii był choć jeden dzień, gdy nie żałowano kadzidła to zapach odmieniony. I odmieniający.

Przypomniałem sobie wtedy przeuroczą świątynię w Istebnej i moją ostatnią, czerwcową w nim wizytę, kiedy od pierwszych sekund po dotknięciu klamki kąciki moich ust wspięły się pod same oczy. Gdzieś, gdzie ludziom zależy, aby Bóg był jak Bóg traktowany – jeśli kiedykolwiek dotrzesz w takie miejsce, wszak może nie miałeś tego szczęścia, Czytelniku – już od wejścia po prostu to wiesz.  I taki jest ten kościół.

Wzruszyłem się, westchnąłem. I uśmiech pozostał mi do końca dnia.

Wyszliśmy od dominikanów. Szarpnąłem Ją za dłoń i nogi poniosły nas wzdłuż Franciszkańskiej. Wydłużyliśmy sobie drogę, ale to rzadkie uczucie, gdy masz czas nie biec na skróty. Warto je celebrować. Wyszliśmy z domu zupełnie bez intencji zorganizowanego zwiedzania, a jednak okazało się, że oboje chcemy choćby na chwilę uklęknąć w bernardyńskim kościele. Był po drodze, więc wstąpiliśmy. Od złoceń oczy samoczynnie mrużyły się i marszczyły nam brwi. To nic, że razi – w niebie przepych też lśni i miło się do tego choć tak przygotować. Echo stąpających dyskretnie ciekawskich było zaskakująco słabe. Delikatnie stawiane kroki pozwoliły nam uwierzyć, że nie tylko nas przytłoczyła majestatyczność miejsca.

To zadziwiające, że wszędzie, jeśli tylko artysta – rzeźbiarz, architekt – miał intencję wzbudzenia bogobojności i był prawdziwym artystą, to nie ma siły i nawet w niewierzącym turyście ugną się nogi w uznaniu kunsztu.

Wyszliśmy. Zatłoczona Stradomska pełna była ludzi, którzy na kształt psów zafascynowanych własnym ogonem gonili w kółko za doczepionym do tylnich kieszeni spodni wolnym czasem. Takiego nie da się złapać, ale można nie biegać bez sensu – wtedy nagle okazuje się, że jesteśmy w jego posiadaniu. Mijaliśmy tuziny osób, które tego nie rozumiały.

W milczącym zadziwieniu mijaliśmy stojące w kolejce do skrzyżowania samochody, którymi niby szybciej. Pieszo dotarliśmy na Skałkę, do kościoła św. Stanisława, w którym moja dolna szczęka nie oduczy się już chyba nigdy zjazdów do parteru. To jedno z tych miejsc, w których nie zdenerwuje mnie nawet przyklejona pod ławką guma do żucia. Uważam, że ktokolwiek to zrobił, zasługuje na śmierć. Ale uważam tak z uśmiechem na ustach. Bez nerwów. Czyli liczy się.

Ulica Skałeczna poprowadziła nas później do ostatniej odwiedzonej w tym dniu świątyni. Do św. Katarzyny Aleksandryjskiej. Czegoś takiego nie przeżyłem nigdy. Z wolna, jakby starając się pozostać niezauważonym wszedłem boczną nawą. Puściłem Jej dłoń i poszedłem przodem.

Nie podobało mi się. Pusto, blado, gładko, a wszystko, co wymykało się tym epitetom wydawało się nieśmiało doklejone niczym plaster na niedoskonałościach, który jak może zakrywa je i nadaje pozoru. To niezadowolenie trwało tylko kilka sekund. Gdy spojrzałem w prawo poczułem coś, co nadało w moim życiu zupełnie nowy sens zachwytowi. Czegoś zachwycającego par excellance. Ołtarz, który zobaczyłem prawie nie pozwolił mi do siebie podejść. Wydawał się wymagać ode mnie natychmiastowego uklęknięcia. Jakże w moim życiu brakuje takich miejsc!

Dalsza część podróży jest nieistotna. Odbyłem ją w głowie. Przez kilka chwil pielgrzymowałem w niej w czasie i przestrzeni w poszukiwaniu choć jednej mszy świętej odprawionej z taką pieczołowitością, z jaką dawniej stawiało się świątynie. Do teraz nie wiem, czy znalazłem. Otworzyłem oczy i postanowiłem cieszyć się chwilą, w której mianem arcydzieła sztuki mogłem określić tylko siedzącą obok kobietę i strzelisty ołtarz przede mną. Sikające pod siebie pseudoartystki, które ściągają majtki, by zwrócić uwagę na wycinanie lasów w Amazonii, w takich miejscach nabierają swojego prawdziwego znaczenia i powracają na swoje miejsce wulgarnych prostaczek. Wszystko wydaje się prostsze.

Daleko mi do zrzędy, dla którego wszystko, co dawne jest z natury lepsze. Tym bardziej, że z tych dawnych rzeczy to niewiele jeszcze pamiętam, a już na pewno nie stawianie iksnastowiecznych kościołów. Ale tęskno mi do staranności, z jaką podchodzono do zewnętrznej strony kielicha. Wiadomo, że wewnętrzna lepsza, ale ktokolwiek uważa, że nie mogą iść one w parze lub – o zgrozo! – jedno drugie wyklucza, niech natychmiast przejdzie do tych świątyń, które poza wyznawcami fotograficznych flashy o każdej porze dnia gromadzą babcie, matki z dziećmi, robotników wracających z pracy, inwalidów – po prostu wiernych.

I tylko boli, gdy w takich miejscach im dalej od ścian, tym większa bylejakość. Mamroczący pod nosem, zniechęcony ksiądz w przepoconym, plastikowym ornacie zapala plastikowy ogień na plastikowej świecy. I mówi plastikowe kazania. Bynajmniej nie dlatego, że nie stać go na cokolwiek innego. Jeżeli dawniej msze św. odprawiano tak, jak projektowano dla nich prezbiteria i tabernakula – szczęśliwi, którzy byli przed nami. Bo u nas Święte Czynności wykonuje się tak, jak wygląda ich nowoczesne, architektoniczne tło. Szkoda gadać i tylko szczęście, że Bóg robi swoje zawsze równie gorliwie.

Dlatego, jeśli dziś na mszy św. w Twojej parafii nie zaserwowano Ci marudzenia, że ten, że z tamtym, że właśnie, że Jezus i że Bóg Cię kocha i że barka i że Kumbaya my Lord, to uświadom sobie, że jesteś w elicie. Że bez przesady jesteś jednym na kilka milionów. I pomódl się – podziękuj i poproś, żeby grono szczęśliwców stale się zwiększało, a godność Świętych Czynności docierała aż po krańce ziemi. Może i do mnie dotrze.