Dwa mity podczas mojego właśnie zakończonego wyjazdu zostały jak dla mnie obalone: czeski wszechateizm i karność Japończyków. W poniższych zdaniach zajmę się pierwszym z nich.

Nie chodzi nawet o wysokie prawdopodobieństwo spotkania zakonnika w stroju oczywistym w praskich tramwajach i liniach metra. Nie o to również, że najpiękniejsze kościoły i szerzej: miejsca sakralne, jakie odwiedziłem, spotkałem właśnie w stolicy Czech, a przecież do Rzymu kiedyś też mnie poniosło. Po prostu nie spodziewałem się, że w miejscu, którym nadworni futurolodzy tak usilnie nas straszą, ubierając je w sukienkę polskiej przyszłości, będę miał możliwość uczestniczyć w jednej z godnie odprawionych mszy świętych, jakie widziałem.

Oczywiście zdaję sobie sprawę, że jedna niedzielna msza święta nie jest wystarczajacą próbą, by wieszczyć bogobojność czeskiego narodu. Ale sami zobaczcie.

Całość trwania świętych czynności: 72 minuty. Zero pośpiechu. Zwyczajna niedzielna msza święta, godzina 18.00, praski klasztor norbertanów na Strahovie. Ludzi więcej, niż można się spodziewać, ale oczywiście tłumów nie ma. Nie o tej godzinie. Rozpoczyna się: uroczyste wejście asysty, dymy kadzidła rytmicznie wyrastają z obu stron trybularza. Raz za razem. Nawet krzyż niesie się w welonie!

W ramach aktu pokuty – aspersja. Mokrą głowę miałem jeszcze z pół godziny, a przecież z przesadą to miało tyle wspólnego, co parówki z mięsem.

Przy wejściu do kościoła rozdysponowane przez Archidiecezję podręczne wersje Liturgii Słowa. Na drugiej stronie wyimki z Ewangelii na poszczególne dni zbliżającego się tygodnia i zapowiedź następnej niedzieli. Piękny gadżet, który pozwolił mi zrozumieć o co kaman jeszcze przed rozpoczęciem mszy świętej. Ale nie było to konieczne – czytania wykonane w taki sposób, że przeciętny katolik z Polski musi zrozumieć o co chodzi. Część ze słyszenia, resztę z kontekstu. Pismo wszak zna.

Na marginesie: minął tydzień od tej mszy świętej, a ja wciąż mogę opowiedzieć dość szczegółowo, o czym było kazanie. Jak mocno kocham naszych biskupów, tak po ich listach wszystko ucieka mi w mniej niż kwadrans. Mea culpa, ale nie wiem, czy tylko.

Kolejna sprawa – ornat skrzypcowy. Piękny niemożebnie, a od zdobień aż stwardniał. Obok celebransa diakon, który odczytał Ewangelię. To pewnie projekcja, ale zdawał się ostro hamować przed jej zaśpiewaniem.

Ktoś powie – trydent. Żadną miarą. Procesja z darami ale nie w wykonaniu umiłowanych oczywiście, ale jednak podstawionych przedstawicielek Oazy, a starszych państwa, którzy spontanicznie poczuli się w obowiązku. Zresztą jak jesteśmy przy świeckich – żadnych ust zamkniętych: wszystkie wargi śpiewają, odpowiadają, gdy trzeba szepczą. Milczy w sumie tylko Polka i Polak, ten niżej podpisany.

Gdy nastąpił upragniony czas przyjęcia Pana do rozkołatanego serducha, ministranci ustawili  się ze świecami po dwóch stronach procesji – motyw znany u nas głównie z Liturgii Wielkiego Czwartku. Jeden z nich dopiero co wrócił z diakonem z bocznej kaplicy, gdzie przechowywany był Najświętszy Sakrament. I przyniesiono Go w cyborium okrytym przepięknym welonem i nie godziło się tego zrobić bez ministranta światła.

Spośród kilkudziesięciu osób, które przyjęły Komunię Świetą, zachęcony przykładem pewnego sympatycznego pana na kilkanaście sekund przede mną postanowiłem jako jeden z nielicznych przyjąć Jezusa na klecząco. Zero zdziwienia, zero obruszenia, zero komentarzy i dziwnych spojrzeń. Nie wiem, jak po czesku wyzywa się od lefebrysty, ale zrozumiałbym chyba, gdyby ktoś tak mnie nazwał. Tymczasem w poszanowaniu takiej chęci – czysty, niczym niezmącony respekt.

Po wszystkim milczące uwielbienie, oczywiście ogłoszenia, błogosławieństwo i wyjście do zakrystii. Pieśń zaśpiewana na koniec zakończyła się po – uwaga! – pięciu zwrotkach. Nikt nie usiadł, nikt nie wyszedł, wszyscy dotrwali do końca. I wtedy kolejna niespodzianka: minikoncert organowy na sprzęcie, który – jak dowiedziałem się już w domu – sam Mozart paluchami macał. Drżenie ziemi od dźwięków i duszy od piękna.

Modliłem się, żeby tylko nie trafić na kumbayamajlord, ale Bóg lubi zaskakiwać. I uległem urokowi, którego w Polsce nie doznałem. Nigdy.