Jakiś czas temu pisałem o liście feministek do papieża Franciszka. Napisały całkiem sympatyczny tekst, w którym ignorancja miesza się z bezczelnością. Tym drugim już się zająłem, wróćmy więc do ignorancji.

Nie da się nie zauważyć, że nos feministek (a może lepiej: sygnatariuszek listu) jest zadarty wystarczająco wysoko, by podziwiać fruwające w nim muchy. Często zaperzam się, gdy ktoś w teologii podchodzi do historii Kościoła w taki sposób, aby dostrzec w nim dwa przełomy: Jezus Chrystus i Sobór Watykański II. Dzielące ich setki lat wydają się być jakby bez znaczenia. Podobnie wygląda to pewnie w innych, mniej znanych mi dziedzinach, ale domyślam się, że równie nieokreślona jest reakcja wielu mądrzejszych ode mnie, gdy ktoś wyskakuje z tezą, że prawdziwa filozofia zaczyna się od – strzelam – Kanta albo fizyka od Newtona itp. Dziś podobną tezę wydają się wyznawać sygnatariuszki listu – w Kościele w sprawie kobiet drgnęło dopiero, gdy my przyniosłyśmy mu dobrą nowinę.

No właśnie nie bardzo. Kościół nie potrzebował feministek, by dostrzec kobiety. A jakby się zastanowić to dostrzegł je nim dostrzegły się same. To własnie zrobił Chrystus – najskuteczniejszy feminista w dziejach.

Przyjrzyjmy się kilku jego rewolucyjnym metodom.

Pierwsza scena, która przychodzi do głowy – próba ukamienowania cudzołożnicy (J 8, 1-11). Nakreślam kontekst: Żydzi uczynili sobie z Prawa własne poletko i za pomocą odpowiednich interpretacji naginali, a czasami wręcz odwracali przepisy do góry nogami wedle własnego uznania. Nie inaczej było z przepisem dotyczącym śmierci cudzołożników (Kpł 20,10). Dobrze czytasz, liczba mnoga jest właściwa. Śmierć należała się w Prawie obojgu. Ale interpretacja poszła w inną stronę – w przypadku kobiety każdy akt pozamałżeński był uznawany za cudzołóstwo, w przypadku mężczyzny – tylko „kradzież” czyjejś żony. I w tej sytuacji postawiony jest Jezus. Zapytany, co czynić staje w obronie, masakruje obłudników i w efekcie (co zresztą robi dla nas każdego dnia) ratuje życie.

Należałoby też uczciwie odpowiedzieć na pytanie: komu Jezus jako pierwszemu objawił, że jest Mesjaszem? Uczniom? Apostołom? Matce? Pudło trzykrotne. Samarytance (J 4, 5-29). Żyd, nauczyciel przychodzi do Sychar i rozmawia z Samarytanką – grzesznicą. W sensie realioznawczym Jezus pasował tam jak glany do deskorolki. Raz, że to Żyd, który przyszedł do znienawidzonej krainy, dwa – nauczyciel nigdy (!) nie rozmawiał z kobietą, a już tym bardziej (punkt trzeci) nie sam na sam. Ale Jezus nie przyszedł bez celu. Spotkanie odbywa się w samo południe przy studni. Żar leje się z nieba, ulice puste. I to własnie wtedy Samarytanka przychodzi po wodę. Dlaczego? To proste: jest z powodu swojej grzeszności wytykana palcami, wyśmiewana. Do swojego grzechu zresztą przyznaje się przed Jezusem: „Nie mam męża”. Ona przyznaje się do grzechu, On – do mesjaństwa.

Podobne pierwszeństwo mamy po Zmartwychwstaniu. Kto zaniósł nowinę o Panu w Ciele Chwalebnym apostołom? Archanioł, Piotr, Jan? Nie. Maria Magdalena (J 20,11-18).

Ktoś powie, że to jest wyraz wiary i w społecznym sensie nas to nie interesuje. Wróćmy więc do społecznej inżynierii. Podobnie jak w przypadku kamienowania za cudzołóstwo, Jezus – przepraszam za kolokwializm – postawił się Żydom, tak też zrobił w innym przypadku – „Każdy, kto pożądliwie patrzy na kobietę, już się w swoim sercu dopuścił z nią cudzołóstwa” (Mt 5,28). Już nie czyn, ale sama szczera intencja zahamowana być może brakiem fizycznej możliwości wykonania swojego zamiaru jest równa z czynem faktycznym. To – powie ktoś – nic szczególnego, ale wystarczy wejść w tekst oryginalny, aby zauważyć użycie słowa „gynaika” oznaczającego każdą kobietę. Zamężną, niezamężną, dziewicę, pannę, wdowę. Jakąkolwiek. Rewolucja.

Sygnatariuszki listu (szerzej: feministki) lubią się często zasłaniać św. Pawłem jako dowodem na patriarchalizm. Nie ufałbym im choćby dlatego, że są przekonane, że Jezus napisał List do Galatów, ale potraktujmy ten zarzut poważnie. Najcześciej odnosi sie on do tego sformułowania: „Żony niechaj będą poddane swym mężom, jak Panu” (Ef 5,22). Szkoda, że energii na poszukiwania wystarcza feministkom na tak krótko. Trzy wersety dalej czytamy: „Mężowie miłujcie żony, bo i Chrystus umiłował Kościół i wydał za niego samego siebie” (Ef 5,25). Nie znam w nauczaniu św. Pawła żadnego zdania, które poniżałoby kobiety albo stawiało im wymagania większe, mniej godne niż mężczyznom. Ale do szukania zachęcam.

Tym, co powoduje wśród feministek znany nam wszystkim jazgot (oczywiście odzierając go z odpowiedniej tezy, ideologizacji i użytych epitetów) jest szeroko rozumiane uciskanie kobiet. I co do tego jest pełna zgoda. Kościół również stawia veto. A religia, którą reprezentuje nie tylko do tego ucisku się nie przyczynia, ale jest wręcz odwrotnie. Całkiem niedawno Rebecca Samuel Shah z uniwersytetu Georgetown przeprowadzała badania w Indiach. Tematem jej pracy miało być coś innego, ale zupełnie przypadkiem natrafiła w swoich badaniach na pewną tendencję: konwertytki na chrześcijaństwo zdecydowanie śmielej podejmują tam próby podniesienia swojej stopy życiowej, żyją bardziej społecznie, próbują, starają się i – jak się okazuje – zdecydowanie cześciej im się to udaje. Przyjęcie religii, w której kobieta coś znaczy uruchamia w nich nadzieję, która zwyczajnie się opłaca.

Wypada zadać jedno pytanie.

Kościół wspiera kobiety, a religia katolicka jest profeministyczna. Jezus, gdy chodziło o ludzkie dobro, lubił drzeć konwenanse, gdy inni darli jedynie szaty. Nie występował przeciw Prawu, ale wypełniał wznosząc je na wyższy poziom – poziom miłości. I tak uratował kobiety. A Wy co zrobiłyście?