Odnoszę wrażenie, że znamy to wszyscy. Musimy znać. Zgodnie podejmowana próba ugłaskiwania wiernych przez kapłanów, lub – co jeszcze częstsze – samougłaskiwania się wszystkich, chcących podreperować sobie ego kończy się wspólną mantrą pseudouzasadnień wyśpiewywaną na chwałę nie-wiadomo-kogo. O co chodzi? O wszystkie te rozkrzaczone racjonalizacje dla działań, które nie mogą zostać zaakceptowane, a jednak wykonujemy je z uporem Jonasza uciekającego przed Nieuniknionym. A gdy sumienie uparcie skrzeczy i otwiera swój głodny dziób na wzór jaskółczych piskląt dajemy mu wymiocinową papkę i próbujemy je zamknąć. Choćby na chwilę.

Człowiek w tej zabawie doszedł do perfekcji. I zrobił to bardzo szybko. Adam zapytany o pierwszy grzech zaczął od tak rozpaczliwej obrony, że gdyby nie powaga sytuacji Bóg powinien umrzeć ze śmiechu w ogrodzie Eden zamiast zrobić to z miłości na Golgocie. „Niewiasta, którą postawiłeś przy mnie, dała mi owoc z tego drzewa i zjadłem”. Bo zawsze winne są okoliczności, bliźni, nawet sam Bóg. Byle nie ja.

Ale wielką naiwnością wykazuje się ten, któremu się wydaje, że człowiek nie poczynił „postępów”. Grzech zerwania owocu z drzewa wyewoluował w bratobójstwo i całą resztę, więc i usprawiedliwienia dokonały analogicznego „progresu”. Na jeszcze głupsze.

„Nie wiem. Czyż jestem stróżem brata mego?”, czyli „To nie moja wina!” powtórzona po raz wtóry. I tak już jest i pewnie będzie. Problem w tym, że na taką głupotę – ktoś zna trafniejsze określenie? – dotychczas nie było przyzwolenia. Dziś można ją usłyszeć, i piszę to z bolącym sercem, w konfesjonałach i na ambonach.

Wczoraj – dla przykładu – w naprawdę niegłupim kazaniu dowiedziałem się, że nie można radykalnie interpretować prawa, bo to prowadzi do wypaczeń równie mocno jak jego liberalizowanie. Nawet przy założeniu okularów realizmu i dobrej woli skierowanej na zrozumienie tego kwiatka, nie potrafię pojąć, jak przedstawiciel Kościoła może coś takiego powiedzieć. Oczywiście nie jest to tak samo paniczna obrona, jak Adama i Kaina, ale uchyla furtkę, robi ten rodzaj wąskiego przesmyku, który ludzka natura strasznie sobie upodobała. Każda wyboista droga, każda wąska brama męczy człowieka. Ale nie ta, która pozwoliłaby mu usprawiedliwić przed sobą swój brak radykalizmu, grzeszność posuniętą do granic. Na szczęście późniejsze słowa wspomnianego kazania były zdecydowanie rozsądniejsze i zagadały ten wstęp, dzięki czemu wszyscy, których ta teza nie zabolała, pewnie o niej zapomnieli.

Takich kwiatków jest ogrom i jeśli uczciwie się zastanowić są werbalizowane na każdym kroku. Jednak ja alergii dostaję przy jednym, szczególnym pseudousprawiedliwieniu, koronie wszystkich kłamstw – człowiek ma prawo do upadku.

Oczywiście weźmy pod uwagę całą niedoskonałość kondycji człowieka, wszystkie wady wrodzone i nabyte, wypaczenia, które wynieśliśmy z procesu socjalizacji, ale też to, co teologia nazywa grzechem pierworodnym, skażenie natury, ciążenie człowieka do grzechu. Nawet mając to wszystko gdzieś z tyłu głowy uczciwe zastanowienie się nad tezą o prawie do upadku, do grzechu, do niedoskonałości prowadzi do przekonania, że takie myślenie jest chore. Rozwala nam właściwie całą historię zbawienia. Bo po co Chrystus miał umierać, jeżeli dał nam prawo, aby błądzić? Po co sakrament pokuty i pojednania i potrzeba rozgrzeszenia, jeżeli w nauce w konfesjonale jesteśmy zagłaskiwani, utwierdzani w przekonaniu o tym, że wszystko jest w porządku. A nie jest. „Ja odpuszczam Tobie grzechy”. Ale jakie grzechy?

Żeby było ciekawiej, Adam wiedział, że kłamie, Kain podobnie. Z nami jest gorzej, bo powtarzamy te wyświechtane zwroty z przekonaniem równym twierdzeniom o kolorze trawy czy dniu tygodnia. Kłamstwo stało się oczywistością. Nawet nie jesteśmy świadomi w jak wielkiej tolerancji dla własnej niedoskonałości żyjemy. Przestaliśmy się zastanawiać jak mocno okrzepliśmy na kłamstwie, podobni do kruka, który nie spodziewa się roztopów na zamarzniętym jeziorze. A wiosna idzie.

Człowiek lubi sobie ułatwić drogę. I w sumie nie ma w tym nic złego. Problem pojawia się jednak wtedy, gdy drogą na skróty chce podążać do zbawienia. Bo tak się po prostu nie da. I ja sam nie jestem święty.

Panie Boże, po prostu nie dało się inaczej! Panie Boże, dziś nie mam czasu! Ała, bolą mnie kolana!

Setki usprawiedliwień, o których fałszu świadczy choćby to, że mamy je zawsze w zapasie. Zawsze na straży naszego samozadowolenia i ego wypłowiałego z kantów, gładkiego, pobielanego jak grób. Nie pytam, czy je znasz. Znasz ich setki, choć nawet o tym nie wiesz. Ale nie operuj nimi i wymagaj, choćby inni nie wymagali.