…i siebie przy okazji? – powinienem dodać. Paradoksalnie czyni to nie słuchając samego siebie i urządzając z mszy św. cyrk dla dzieci. Tańce, hulanki, swawole, prezenty, gadżety, żarty, pioseneczki i galopujące zero powagi. Tym samym Kościół wprowadza siebie na równię pochyłą o bardzo śliskiej powierzchni. Oto moja diagnoza.

Na marginesie: jesli Twoim pierwszym skojarzeniem po przeczytaniu tutułu była pedofilia, sam widzisz, jak ogromna jest siła propagandy medialnej. Cytując klasyka, wiedz, że coś się dzieje.

Gertrude Anscombe, uczennica Ludwiga Wittgensteina (każdy, kto liznął odrobinę językoznastwa lub filozofii języka wzdryga się na to nazwisko) napisała kiedyś świetne dziełko O transsubstancjacji. W charakterze przykładu opowiada tam historię pewnej kobiety, która wychowywała córkę i bardzo poważnie traktowała jej formację religijną. Tłumaczyła jej na poważnie istotę ofiary, sakramentu Eucharystii. Pewnego dnia po przyjęciu komunii św. usłyszała od córki pytanie: Czy Pan Jezus jest w Tobie? Na odpowiedź twierdzącą dziecko zareagowało klękając przed matką.

To jest dziecięce pojęcie sacrum, o którym homiletyczni stand-uperzy nie mają pojęcia.

Swoją drogą dzieło Amscombe w zeszłym roku przedrukowało na swoich łamach czasopismo Pressje. Zachęcam, aby się zapoznać.

Paradygmat rozrywkowości podczas mszy św. jest destrukcyjny. Każde działanie liturgiczne, które posiada inny priorytet niż godne oddanie Bogu czci to strzał w stopę. A raczej włócznia w Serce. Prowadzenie wyścigu na fajność to stawianie się z góry na straconej pozycji. Msza św., choćby nie wiem jak bardzo ją zeświecczyć i zniweczyć jej sens, zawsze będzie posiadała swoją strukturę, w wyniku czego coś się musi. Musi się klęknąć, musi się usiąść, musi się zaśpiewać, a przy okazji trwa to zbyt długo, by było dla dziecka fajne. Dlatego nie ma możliwości aby msza św. stając w szranki z komputerem lub piaskownicą nie zajęła gorszego miejsca. Jak pisał kard. Ratzinger:

Atrakcyjność taka nie trwa długo; na rynku ofert spędzania wolnego czasu, gdzie rozmaite formy religijności coraz częściej funkcjonują jako rodzaj podniety, konkurencja jest nie do pokonania. (…) Liturgia może przyciągać ludzi tylko wówczas, gdy nie spogląda na samą siebie, lecz na Boga, gdy pozwala Mu wejść w siebie i działać. Wówczas rzeczywiście wydarza się coś jedynego w swoim rodzaju, poza konkurencją, a ludzie czują, że jest to coś więcej niż tylko sposób spędzania wolnego czasu.

A zatem nie tędy droga. Świadomość – którą niestety zatraciła również część kapłanów – że za kilka chwil tuż obok, na ołtarzu urzeczywistniać się będzie Golgota, chroni od głupich pomysłów strzelania wodą święconą z pistoletu.

Tymczasem jedynym sposobem na zainteresowanie dziecka w Kościele jest przykład rodziców i ukierunkowanie uwagi dziecka na Boga. Nawet, jeśli z początku tego nie pojmuje. Stawiając dziecko w centrum pokazujemy mu, że to ono jest celem. Stąd to nieustanne popisywanie się i samoinfantylizowanie się dzieciaków na liturgii. Zresztą koncentrować uwagę na sobie można również poza świątynią, po cóż więc do niej chodzić, jeśli niczym się to nie różni od innych miejsc?

Kościół w ten sposób krzywdzi dzieci, ale również siebie. Dlaczego?

Pokazując dzieciom, że są uprzywilejowaną grupą w Kościele wychowujemy je właśnie do tak roszczeniowej postawy. Od dziś zawsze będą wyjątkowi. A przecież już teraz w parafiach są ogromne problemy z ludźmi, którzy z Kościołem nie mają nic wspólnego, ale gdy przychodzi czas, probostwo staje się centrum usług duchowych. Dokument musi być wydany, sakrament musi być udzielony. Musi.

A lepiej nie będzie, jeśli już teraz msza św. musi mnie zabawić, musi mi się podobać, musi zapewnić mi dobre samopoczucie. Musi.

Innym faktem jest, że po czasie dzieci co prawda wyrastają ze schematu radosnego podskakiwania (mam czasem wrażenie, że połowa biorących w tym udział już wyrosła), ale nie wydojrzewają. Wiek idzie do przodu i wstyd już pląsać z księdzem, ale świadomość religijna nie wzrosła ani odrobinę. Generuje się tylko regres, jeśli nie stawia się dzieciom wymagań. Że podołają, świadczy widok ośmioletnich ministrantów operujących słowami typu: puryfikaterz czy lunula.

Od zawsze powtarzam, że nikt Kościoła nie potraktuje poważnie, jeśli sam siebie poważnie nie potraktuje. Przepisy liturgiczne nie bez powodu są takie, a nie inne i dając wokół przykład, że w sumie to można to kościołkowe gadanie olać, wcale nie sprzyja temu, by zdanie Kościoła szanowano poza Nim.

A druga strona, rzesza zwolenników? Do zaproponowania ma tylko emocjonalny ton i dobre intencje. Co prawda to już jest dużo, ale retorycznie zapytajmy: na tej płaszczyźnie czym różnią się od aborcjonistów i eutanazistów? Przesadziłem, więc oburza? I świetnie, bo dobrych ludzi – a nimi są – takie porównanie musi oburzyć. I może cokolwiek zmieni.