Nie dalej jak kilka dni temu Sejm przyjął i skierował do dalszych prac w komisji nadzwyczajnej projekt nowelizacji Kodeksu Wyborczego zakazującego agitacji w kościele. Media głównego nurtu nawet nie zająknęły się na ten temat, wciąż jest to raczej temat utrzymany za marginesem, aby przypadkiem nie wpadał w oczy.

W związku z powyższym już tłumaczę, o co chodzi. Za krytykę rządu lub w zasadzie czegokolwiek związanego z polityką – w jakiejkolwiek postaci – kapłan według prawa, które najwyraźniej zamierza się wprowadzić, musi zapłacić mandat. Na wszystkie tego typu działania czeka już przygotowany wytrych, słowo-klucz: agitacja. W praktyce oznacza to, że użycie w homilii sformułowania „prezydent jest głupi i jego partia jest głupia” (słyszał ktoś takie na ambonie?) będzie ścigane prawnie na równi ze sformułowaniem „Kościół nie może godzić się na takie zmiany” (jakiekolwiek by one nie były). „Agitację” można rozumieć wszelako. Zwykle wg własnej wykładni.

Całkiem niedawno wspominałem w notce o kilku kapłanach w PRL. A zmiana w prawie, o której piszę, jest przypomnieniem właśnie tego systemu. To, że nie pamiętamy już narzędzi, jakimi się wtedy posługiwano, w niczym nie szkodzi. Są tacy, którzy jeszcze pamiętają.

Na trzy rzeczy trzeba zwrócić uwagę.

Po pierwsze bardzo niepokojąca jest tendencja narzucania neutralności światopoglądowej Kościołowi. Wiadomo, że nigdy nie będzie on neutralny w takim rozumieniu, bo jego misją jest głoszenie Prawdy, nawet, gdyby wszyscy wokół tej Prawdy nie uznawali. Neutralność, o której mowa rozumiana jako niemożność agitacji, jest w pełni zrozumiała w kontekście budynków urzędów i innych instytucji państwowych. Powód jest prosty – każdy obywatel powinien mieć możliwość czuć się w nim komfortowo ze swoimi poglądami. Inaczej sprawa ma się z budynkami należącymi do innych instytucji niż państwo, a taką jest Kościół. Do Kościoła nie muszą należeć wszyscy, jest w Polsce wolność religijna. W związku z tym Kościół, o ile nie łamie prawa przez podżeganie do nienawiści (ktoś zna taką sytuację?) i inne ekscesy tego typu musi mieć zagwarantowane prawo głoszenia nieskrępowanych poglądów. Kaganiec politycznej poprawności zostawmy tym, którzy są od niej uzależnieni.

Druga kwestia. Obrazek człowieka, który włącza sprzęt nagrywający audio podczas Eucharystii ze szczególnym uwzględnieniem kazań to nie obrazek z filmów Barei, ale historyczny fakt. Byli ludzie – część z niż żyje do dziś – którzy latami żyli z chodzenia po kościołach i nagrywania niektórych kapłanów, żeby sprawdzić polityczną poprawność treści, które głoszą. I pojawiały się w kazaniu słowa niepokojące takie, jak „nieprzyjaciel”, „wolność”, „Prawda”. A to wystarczyło, by na ich podstawie formułować donosy, a przez nie wlepiać mandaty, straszyć, ciągać po sądach lub robić gorsze rzeczy.

Kwestia numer trzy. Jak dziś wyglądają ci biedni wojownicy o rozdział państwa od Kościoła, którzy głosowali za tym projektem? Projekt bowiem narusza nie tylko takie podstawowe wartości, jak wolność słowa, wolność sumienia, czy głoszenia własnych przekonań, ale też i ten półbożek współczesnej polityki, jakim jest jak najdalsze dystansowanie się od Kościoła (co jest od początku do końca bujdą, ale o tym w innym wpisie).

Jeżeli nawet tak zagorzały antyklerykał jak poseł Rozenek apeluje o odrzucenie projektu i naprawę Kościoła rękami kościelnymi, a nie państwowymi, to wiedz, że coś się dzieje.