Temat lekko ucichł, bo najważniejsze, co miało zostać powiedziane już podobno nastąpiło. A jednak brakuje mi w tym wszystkim czegoś, co dyskusję dopełni.

Mamy do czynienia z kompletnie zagubioną osobą. Katarzyna Bratkowska – bo dziś mowa o feministce – 16 grudnia tak się rozpędziła w polsatowskim „Tak czy nie”, że wyznała posłowi Żalkowi oraz telewidzom, że jest w ciąży i zamierza ją „usunąć”. Niedługo później uzupełniła tę informację o datę. Wigilia, 24 grudnia. Dlaczego? „Żeby było weselej”.

Kilka dni później będzie się żalić, że z chwili na chwilę zarzuty pod jej adresem są coraz mocniejsze, agresywniejsze i jest ich więcej i więcej, co zaczyna przypominać kulę śnieżną. Tylko, że kule są dwie. Jedna to powszechna krytyka, druga – wyznania feministki.

Zaczęło się bardzo banalnie i mnie osobiście kojarzyło się z całkiem niezłą, choć szarpaną walką bokserską. Dobrze przygotowana do rozmowy o zaostrzeniu przepisów aborcyjnych feministka na ekranie telewizorów nie daje za wygraną i choć jest ewidentnie słabsza, wydaje się, że obroni to, co obronić potrzebuje. I tu następuje zwrot akcji – spory zamach i cios: wyznanie, że jest w ciąży i że zamierza ją usunąć.

Ale tutaj kula śnieżna się nie zatrzymuje, choć wyraźnie zwalnia. Kilka dni później w rozmowie z natemat.pl feministka deklaruje, że telewizyjne wyznanie nie było blefem. Następnie w wywiadzie dla Gazety Wyborczej feministka nie była już tak agresywna: „O ciąży i jej przerwaniu powiedziałam w określonym kontekście. W poważnym programie, w którym toczyła się debata polityczna. To był tylko akt polityczny, bo to nie miało być zwierzenie prywatne, tylko moralne”. I tu mleko się wylewa. Nikt już w ciążę nie wierzy.

Feministka również szczególnie ufna i wierząca nie jest. We wspomnianej wyżej rozmowie z portalem natemat.pl mówi „Nie wierzę w uczciwość tej modlitwy, z pewnością nie jest to modlitwa za mnie, tylko jeśli już, modlitwa za zarodek”. Bratkowska odnosi się tak do modlitwy za feministkę, jaką zadeklarował jeden z publicystów portalu Fronda. I tragedia zaczyna sie dopiero tutaj.

W całej tej medialnej przepychance, feministycznym kwadransie nieszczerości i prowokacji, w dialogu z o.Kramerem (któremu oddać trzeba, że zagrał niezbyt rozsądnie, ale na pewno odważnie; tak, jak wymaga się tego od kapłana, którego obowiązki mógłby przestać sprawować już niedługo, gdyby akcja się udała) nie zobaczyłem tego, co mimochodem tak wyraźnie wyłazi z twierdzeń Bratkowskiej – wyłowienia jakiejś głęboko skrywanej krzywdy.

Nie mieści mi się w głowie, żeby niewiara w szczerość czyjejś modlitwy, przekonanie – tutaj wierzę w autentyczność – o opresyjności działaczy prolife albo demonstracyjne planowanie aborcji na 24 grudnia dla zwiększenia radości z tego zabiegu brały się z niczego. Jeżeli ktoś twierdzi, że obrona życia dziecka poczętego to „znęcanie sie nad kobietami” to ja przy całym szacunku i wszystkich chęciach nie jestem w stanie tego pojąć. Nie to, że nie docierają do mnie argumenty. Są liczne, przyjmuję je, akceptuję taki punkt widzenia, ale nie dostrzegę nigdy związku pomiędzy obroną życia a gnębieniem kobiet. Nawet, jeśli po drodze ustawimy wydumane „zmuszanie do rodzenia”. Dlatego uważam, że mamy do czynienia z kobietą zagubioną i skrzywdzoną. Nie moja rola w tym, żeby diagnozować przyczynę, ale jestem święcie przekonany, że coś lub ktoś kazał Bratkowkiej wierzyć w to, co wierzy.

Współczuję. Tak zupełnie szczerze.

Ale współczucie nie przysłoni mi jeszcze jednego spostrzeżenia. W „Tak czy nie” feministka zabłysnęła w sumie dwukrotnie. Z jednej strony przyznając się do złamania prawa, z drugiej… a zresztą posłużę się cytatem: „Życzę rychłego zgonu tej partii [Polska Razem – przyp. OHG] i wszystkim tym, którzy mają tego rodzaju pomysły”. Czyżby lapsus? Nie, to się zdarza tylko hierarchom.