Minęło kolejne 365 dni od Waszej corocznej wizyty w parafialnej świątyni, gdzie znów staliście się obiektem w najfajniejszym wypadku pośmiewiska, w mniej fajnym – zgorszenia. Na Wasz widok niejednokrotnie dostaję alergii połączonej ze świerzbem, a żeby było smutniej – nie jestem w tym osamotniony. Z dawnych, minionych lat służby ministranckiej pamiętam, że w tych ciężkich dniach nawet dla dzieci, którzy ledwo dochrapali się komży i nie daje im się dzwonków w obawie o ich życie i zdrowie, bywaliście obiektem drwin.

Mam nadzieję, że o tym wiecie.

I zwyczajnie musicie uderzyć się w piersi, że nikt tutaj na siłę nie wyciąga przeciw Wam zmyślonych argumentów. Wtedy moglibyście śmiało machnąć ręką i minąwszy obłudne psiaki dalej jechać swoją karawaną z koszyczkami. Tymczasem nie ma takiej potrzeby, bo swoim zachowaniem sami wystawiacie świadectwo.

W tym wpisie chciałbym Was jednak bronić. Jesteśmy katolikami i o ile wbijamy szpile, nie dajemy żyć, wytykamy paluchami to w zdecydowanej mniejszości z powodu niesprawiedliwego poczucia bycia lepszym od Was, w większości – ze zwykłej troski. Tak, jak ludzie korzystający z wspólnych pryszniców (drużyna sportowa?) nie dają żyć facetowi z grzybicą, tak my nie damy Wam żyć z Waszym defektem wiary, którym zarażacie wokół, jesteście z niego mniej lub bardziej dumni, ale przede wszystkim nie macie zamiaru się leczyć.

Drodzy wielkosobotnicy! Ilu z Was po pochlapaniu koszyczka wodą bez znaczenia i po odprawieniu guseł bez znaczenia, wróciło szczęśliwie do domu z poczuciem odbębnionej na rok misji? Ilu z Was w największe chrześcijańskie święto, które przeżywaliśmy dzień później, w Uroczystość, która nadaje cel wszystkiemu i jest zwornikiem wszystkich sensów, bo jest sensem samym w sobie, wolało pospać dłużej i świętowanie ograniczyć do spożycia obfitszego niż zwykle śniadania udoskonalonego może lepszą niż na co dzień kawą? Ilu z Was potraktowało swój katolicyzm jak zakurzonego pluszaka, relikt bezwolnego dzieciństwa, którego wyjmuje się z szafy zobaczywszy go przypadkiem, tylko po to, aby przytulić i włożyć do szafy do czasu kolejnych porządków?

Pytacie, skąd wiem? Bo to po Was widać. Jeżeli ktoś klęka w złą stronę, to nie znaczy, że się nie zorientował, iż w tabernakulum nie ma w Wielki Piątek Najświętszego Sakramentu, ale że nie ma nawet wyrobionego nawyku klękania w odpowiednią stronę. Innymi słowy, dawno tu nie był. Bo choćby i puste klękanie wielu katolików uskutecznia co niedzielę. Pustość tego gestu to temat na inną rozmowę. Nie idzcie tą drogą, ale na miłość, idźcie drogą jakąkolwiek inną zamiast stać w miejscu i pokornie w nieuświadomionym bałwochwalstwie pochylać głowę przed filarem.

Bo jedna sprawa to krzywda, którą, ktoś Wam wyrządził nie dając Wam świadectwa, rozchrzaniając Wam katechizację, odstraszając Was od Kościoła, robiąc Wam wodę z mózgu, jakoby Was ów Kośćiół okradał (niby przy jakiej okazji?) lub robiąc wiele innych, brzydkich rzeczy. Ale jest jeszcze druga sprawa – skrzywdzona mała dziewczynka może siąść na krawężniku i płakać, ale może tez zwyczajnie wziąć się do roboty. Zalecałbym to drugie.

I żeby była jasność, wcale nie dziwię się, że wiara w Was nie pozostaje, jeżeli ilekroć przychodzicie do świątyni, Pan Jezus akurat nie żyje. Macie pełne prawo olać takiego Boga, który śpi zawsze, gdy próbujecie Go przejazdem odwiedzić. Tylko dajcie sobie wytłumaczyć, że ten Wielki Śpiący, którego nie potraficie lub nie chcecie obudzić ani w świątyni ani w sobie, po pierwsze nie śpi odpoczywając, a po drugie wart jest przyjścia Wam na myśl również w inne dni. Dobrym pomysłem jest przyjście na mszę św. bez koszyczka, ale z intencją.

Tego Wam życzę,
Kochający Faryzeusz