Kończy się powoli dość napięty okres dla wszystkich księży i ministrantów, choć ci drudzy z reguły go lubią. Koniec pukania do drzwi obcych ludzi, chlapania im mieszkań święconą wodą, szukania krzyża na ścianach i nerwowego wypatrywania przyjaznych spojrzeń. Czas na małe podsumowania.

W ramach duszpasterskich odwiedzin mamy często (nie zawsze!) do czynienia z tchórzostwem dwóch nurtów.

Prześledźmy powoli schemat odwiedzin: przychodzą ministranci, śpiewają kolędę (lub pieśń adwentową), piszą na drzwiach, w nielicznych wypadkach zostają poczęstowani czymś do picia/jedzenia, wychodzą, ksiądz zostaje sam z mieszkańcami i tutaj zaczynają się schody. Mniej lub bardziej strome. Mniej – wtedy, gdy choć jeden domownik jest księdzu znany, bardziej – gdy nie zna nikogo lub też zna i wie, że sympatii swą wizytą nie wzbudził. Dlaczego schody? Bo tu kończy się schemat, formuła. Trzeba się otworzyć i przy tym nie zapomnieć o duszpasterskim posłannictwie.

Ale to trochę jak z nietoperzem, pająkiem, wężem lub czymkolwiek równie paskudnym. Człowiek często panikuje, krzyczy, ucieka i zapomina, że z perspektywy przeraźliwego stworka strach przed wielkim ludziem jest dużo większy.

Bo – szacuję, więc proszę się nie zgadzać – jakaś połowa osób, które kolędę wpuszczają ma jeszcze mniejsze obycie z zaistniałą sytuacją. Nie wiedzą, po co to jest, o czym z księdzem rozmawiać, jak długo to potrwa i dlaczego on ciągle siedzi zamiast wyjść i dać spokój. I tutaj pojawia się tchórzostwo nurtu pierwszego, punkt a: mieszkańcy przyjęli kolędę, ale nie chodzą do kościoła. Dlaczego zatem to zrobili? Tego nie wiem i nigdy się chyba nie dowiem, ale zakładam zabobonny strach przed sąsiadami lub zwyczajny brak asertywności. Jest też jednak punkt b: mieszkańcy wpuszczają księdza i są uczestnikami życia Kościoła. Ale nigdy (nigdy!!!) nie odważą się poruszyć trudnego tematu, zapytać, wyciągnąć czegoś z księdza. Za kilka chwil odprowadzą go do drzwi, z ulgą zamkną je od środka i radośnie odepchną myśl, że przed nimi kolejny rok coniedzielnego psioczenia na swoich duszpasterzy pod nosem, że kazanie przydługie, że świątynia brudna, że zimno, że znowu było o tym samym, że zaś jakaś zbiórka pieniędzy nie wiadomo na co, a w telewizji Pani Redaktor mówiła, że kler przeżera kasę. Nigdy nie zapyta. Bo tak bezpieczniej, bo wygodniej. No i krócej.

Ale – jako się rzekło – nie tylko człowiek boi się nietoperza, ale nietoperz sam chętnie by uciekł.

Bo często ksiądz chce pozostawić po sobie tę wszędobylską fajność. Chce być fajnie odebrany, zrobić fajne wrażenie, powiedzieć fajnym ludziom, że są fajni, bo może fajnie o tym zapomnieli i pójść do innych fajnych ludzi. Taka coolęda, miast kolędy. A gdy się skończy, dostrzeże w niedzielę pustą świątynię i nie zobaczy związku.

A tymczasem nikt Kościoła nie potraktuje poważnie, jeżeli on poważnie nie potraktuje tych, którzy nawet nie wiedzą, że są Kościołem. Nie zatroszczy się, gdy Kościół przez swoich kapłanów nie przyjdzie z tym samym.

Na palcach jednej ręki mogę policzyć znanych mi księży poruszających trudne tematy podczas odwiedzin w domach swoich owieczek. Poruszających umiejętnie – to warte podkreślenia. Często przełamywanie lodów żartami o pogodzie, pytaniem o zdrowie, sprawdzaniem dziecięcych notatek w szkolnych zeszytach do religii celowo zajmuje tak dużo czasu, że o życie sakramentalne „nie zdąży się” zapytać.

I widzimy scenę, w której człowiek odpowiedzialny za przyprowadzanie dusz do Boga opowiada – pardon – pierdolety o tym jak w Polsce źle, wypytuje dziecko, czy lubi swojego katechetę, przepowiada pogodę, komentuje polityczne wydarzenia, opowiada ciekawostki z życia probostwa, wypytuje o zdrowie i narzeka na swoje, ale chyba pod groźbą kary nie spojrzy w oczy pana domu i nie zapyta: dziecko w drodze, więc kiedy ślub?, dlaczego nie widuję Cię na mszach św.?, czy chodzisz do spowiedzi św.?, co boli Cię w Kościele?, czy jest coś, o czym chciałbyś porozmawiać? I tu jest tchórzostwo nurtu drugiego.

A ja bym chciał, żebyśmy mieli odwagę przypominać o tym wszystkim naszym księżom. Że jeżeli się nietoperz boi, to niech go parafianie oswoją i uświadomią mu, o co w tym wszystkim chodzi. Marzą mi się wierni odważnie zwracający uwagę, pytający, z miłością dążący do przypomnienia powołania kapłanom. I marzą mi się księża, którzy odwiedzają nas i nie wypytują o zdrowie ludzi zasypanych pudełkami po lekach, nie opowiadają o pogodzie w pokoju z oknami i nie marnują swojego i naszego czasu, ale przechodzą do konkretów. Bo po to przychodzą.

Ale to marzenia ściętej głowy. Bo u nas zamiast wizyty duszpasterskiej – coolęda, zamiast prawdy – pierdolety, wreszcie zamiast wypełnionej świątyni – sprawiedliwe pustki.