Całkiem niedawno obejrzałem najgorszy film w swoim życiu. A wiem o czym mówię, bo kilka bollywoodzkich i gorszych jeszcze pozycji mam na swoim koncie, co niezbicie musi prowadzić do zmian w mózgu, ale na szczeście póki co żadne objawy nie dają o sobie znać. Ot „Romero” z ’89 r. Bynajmniej nie chodzi o to, że był przydługi lub nudny (choć tak skomplikowaną fabułę skrócić można prawie zawsze). Nie chodzi też o grę aktorską, technikę, które pozostawiały sporo do życzenia, ale z drugiej strony jako fan dzieł Barei czułbym się niezręcznie z takim czepialstwem. O dziwo nie chodziło też o panoszącą się wokół głównej osi filmu teologię wyzwolenia.

Z nią zresztą mam parę problemów, a wliczając w to stanowiska kolejnych papieży, którzy wespół z zasiadającym na tronie Piotrowym Franciszkiem dawali jej nieprzerwanie wyraz braku zaufania, sam nie czuję się zobowiązany, by to zaufanie gdzieś z głębi trzewii wygrzebać. Inna sprawa, że z wiedzą na ten temat u mnie dość średnio, więc staram się nie wypowiadać.

Co zatem było problemem filmu? Obok kunsztu technicznego, w którym wszyscy poza głównym bohaterem reagowali na deszcz naturalnie (czyt. ich włosy stawały się mokre), a wejście do jadącego samochodu, kilkuzdaniowy dialog w nim przeprowadzony i wyjście z niego trwało na tyle długo, że głęboka noc zdążyła się zmienić w jeszcze głębszy świt; obok tego wszystkiego najgorsze było zarżnięcie tematu.

Nie mam zielonego pojęcia czy Oscar Romero był w końcu jednostką wybitną duszpastersko i dlatego zginął niczym św. Stanisław podczas odprawiania mszy św, czy jedynie miał ku temu średnio wykorzystane predyspozycje. Tego zwyczajnie nie wiem, a film, choć chyba miał ku temu pretendować, nie dał mnie, laikowi, odpowiedzi.

Pewnie niewiele bym z tego filmu pamiętał, gdyby nie jedna scena, która podniosłą moje bezwolnie opadające powieki i wzbudziła na chwilę nadzieję, że to wszystko to tylko przydługi wstęp (tak, jak w tej notce). W tej scenie jeden z wiernych przyniósł biskupowi Romero kartkę/ulotkę/wezwanie, na którym widniało zerwane z drzewa lub słupa hasło proste w swej prostocie i jeszcze prostsze w złu: „Bądź patriotą! Zabij księdza!”.

Lawina skojarzeń ruszyła od niepozornego echa, pociąg myśli z gwizdem ruszył ze stacji. Halo! Przecież dokładnie to słyszę każdego dnia! Forma jest tylko bardziej dyskretna, ale niewiele mniej popularna. W jednej ze swoich emanacji kandydowała nawet do europarlamentu.

Bądź dobrym człowiekiem! Tęp pedofilskie klechy! Bądź patriotą! Nie pozwól, by Kościół grabił pieniądze od państwa! Bądź dobrym obywatelem! Nie daj się podzielić społeczeństwu! Bądź tolerancyjny! Nie daj sobie wpoić nienawiści do homoseksualizmu! Bądź postępowy! Nie pozwól sobie wmówić, że płód to człowiek!

Kościół jest od dawna chłopcem do bicia. W świecie, który sam sobie zerwał się ze smyczy i kryje się jak dziki po lasach, bo nie potrafi odnaleźć własnej budy, ścieżka, która prowadzi go z powrotem po drodze zrozumienia własnej głupoty jest niemile widziana. W sumie nam tu dobrze! – krzyczą złapani we własne wnyki.

Wyuzdanie, społeczne przyzwolenie na rozwiązłość, zboczenia, pornografia rodzą dewiacje z pedofilią na czele. Podniesienie takiego głosu, wskazanie zgodnie z prawdą, że wśród jednej lub drugiej grupy społecznej odsetek przestępców jest niebezpiecznie wysoki piętnowane jest jako nienawiść, a walka z przyczynami pedofilskich przestępstw to zaściankowość. Ależ to Kościół odpowiada za pedofilię!

Świat przeżera sam siebie, pieniądze idą do kieszeni nierobów i cwaniaków, a część ludzi już za kilka (-naście?) lat nie będzie potrafiła wyżyć ze swojej ciężko zapracowanej emerytury. Ależ ten Kościół pazerny!

Wygodnickie zakłamanie to na furze gnoju postawiony złoty tron, na którym komfotowo rozsiada się fan zatyczek do uszu marki „Postęp” i nie da się przekonać żadnym biologicznym czy antropologicznym argumentom. Jeśli będę chciał, wyskrobię, a ty, klecho, milcz. Ależ ten Kościół jest przeciwko człowiekowi i walczy z nauką!

A to tylko nasze małe poletko, czubek nosa, wierzchołek góry, niezrozumienie w wersji soft. Na całym świecie chrześcijanie są torturowani, więzieni, grzebani żywcem, paleni, krzyżowani, gwałceni za to tylko, że mają czelność mieć wiarę. Ludzie, którzy się tego dopuszczają nie podążają za wytworem własnej wyobraźni. Ktoś im wcześniej wręczył tę piekielną ulotkę!

Tak się jakoś dziwnie złożyło (ten wstęp do zdania jest tylko dla osób wierzących w przypadki), że z wrażeń intelektualno-estetycznych Bóg postawił przy mnie obok tego filmu książkę o ks. Emilu Szramku, błogosławionym męczenniku II wojny światowej, straconym w Dachau poprzez wystawienie w łaźni na strumienie lodowatej wody. Mądry kapłan, kanonik, wykształcony, oczytany, przez Gestapo aresztowany nawet pod pretekstem bycia duchowym przywódcą intelektualistów na Górnym Śląsku. Wśród jego myśli znalazłem tę, której w nakreślonej wyżej perspektywie nie mogę zostawić dla siebie.

„My, którzy nosimy na sobie kolor krwi, będziemy musieli naszym życiem swiadczyć o naszej wierze i przekonaniach, jak uczynili kapłani w Meksyku i Hiszpanii. Rewolucja będzie zawsze występowała przeciw kapłanom. Niech Bóg da nam siłę, by z nas nikt nie był zdrajcą.”

O takich się módlmy.