Minione trzy dni, jak co roku pozostawiają po sobie wiele uczyć i przemyśleń. Jednym z nich zawsze jest poczucie, z którym nie bardzo wiadomo, co zrobić. Poczucie, że to wszystko jednak za krótko. O jedną adorację więcej, o dwie pieśni głośniej, o przynajmniej trzy dni dłużej. Jakoś tak jednak jest, że liturgiczny i duchowy niedosyt pozostałby, choćby Paschalne Triduum miało trwać nawet miesiąc. Trwa trzy dni – to dobrze.

Ktokolwiek w tym szczególnym czasie uczestniczył w życiu parafii (jakiejkolwiek, bo te zachowania i postawy to paschalne mikrouniwersalia, sprawdzają się wszędzie) dostrzegł pewnie coś, co zdołało zachwiać jego zachwytem dniami, które powtórnie przeżyjemy dopiero za rok. Można śmiało typować, co działo się wszędzie – ludzie w Wielką Sobotę czynili znak krzyża, gdy kapłan błogosławił mięso i jajka, jakaś pani przekonana jest, że jej koszyczek nie został poświęcony, bo kapłan stał za daleko i żadna kropelka z kropidła nie doleciała, kolejki w konfesjonałach pełne ludzi rozmawiających przez telefon, rodzice, którzy przy Bożym Grobie robili więcej zamieszania niż ich małe dzieci, wreszcie procesja rezurekcyjna z zegarkiem w ręku i Komunia Święta przyjęta bez wiary, jakby z małej litery. Pierwszy raz od roku i pierwszy raz na rok.

W tym czasie jeden kościół gromadzi wszystkie odmiany swoich parafian – od gorliwych członków wspólnot po ludzi przyprowadzonych na siłę. A po drodze są przecież jeszcze niedzielni wierzący, którzy w trakcie kazania wychodzą na fajkę, pozerscy antyklerykałowie z litanią żądań i pretensji, kochane, przerażone babcie, które na siłę starają się wpoić wnukom to, czego nie udało się przekazać ich dzieciom, teraz już rodzicom, czy skrzywdzeni dorośli, dla których święcenie pokarmów i „popiołkowanie” to najważniejsze Sakramenty.

Ale to nie jest mój kościół.

W moim kościele obwieszczono, że Chrystus „pojednał nas z Ojcem i zmył grzechów zmazy”. W moim kościele wielkoczwartkowa procesja do ciemnicy nie była marszem pingwinów, ale godnym i świadomym pielgrzymowaniem za Panem, wielkopiątkowe „pójdźmy z pokłonem” nie było hasłem bez pokrycia, a wielkosobotnie „wyrzekamy się!” zabrzmiało bardziej zdecydowanie niż mógłbym przeczuwać. Wreszcie wczoraj mój kościół rozbrzmiał „potężnym śpiewem całego ludu”. Zgodnie. Bez rys.

I jest w tym wszystkim jakaś niewytłumaczalna tajemnica i smutne piękno zgiętych kolan tych wszystkich, którzy nie wiedzą, po co przyszli. Tajemnicę tę w Hymnie o Kenozie wyłożył już św. Paweł. Na imię Jezusa zgina się i zginać się będzie kolano wszystkich – także wierzących-niepraktykujących,  ateistów z inspiracji telewizji, czy agnostyków, wygodnisiów, którym raz do roku to i tak za dużo.

Mówcie, co chcecie – Bóg Zmartwychwstał i twarde karki pyszałków, którzy na co dzień nie chcą Go znać, wiotczeją. Kiedyś dowiedzą się dlaczego.

Wszystkim moim Czytelnikom składam najserdeczniejsze życzenia pięknego życia z metą w Jezusie Chrystusie! Obyśmy się tu spotkali również w przyszłe Święta Paschalne!
Tomasz Adamski