Raz jeden w życiu pochwalono mnie za głęboką wiarę. Nim się zorientowałem, chwila minęła. Nie było nawet jak zaprzeczyć.

To było zimą 2010 roku. Tuż przed świętami. Docierający już do nozdrzy zapach świeżych choinek i pieczonych ciast zakłócało jednak poczucie studenckiego obowiązku połączone z grudniowym katarem. To specyficzne uczucie, gdy niby już się cieszysz, ale wiesz, że jeszcze nie wolno. Adwent tego roku był zaskakująco długi.

Ja, niżej podpisany młody adept kultury prawnuków Cycerona i języka tego, którego po Raju oprowadzała ukochana Beatrycze, przymuszony zbliżającym się terminem i nachalnym wyobrażeniem gniewnego spojrzenia wykładowcy wyzbyłem się już wszystkich pretekstów, by gnuśnieć przed komputerem i wybrałem się w heroiczną podróż na ukochany Wydział Filologiczny UŚ. Nim Dante dotarł do wspomnianego Raju (cóż za analogia!) rozpoczął swą wędrówkę w Piekle, z którego miałem odpowiadać na zajęciach. Szczęśliwie przygotowany wyszedłem z domu z zarysem perfekcyjnego dnia w głowie.

Nic jednak nie było takie, jak zaplanowałem.

Ledwo wsiadłem do autobusu zadzwonił telefon. Któryś z rodziców poinformował mnie, że na trasie na Katowice-Sosnowiec był wypadek, mam uważać i w ogóle mam przekichane, bo szybciej na nogach dotrę. Podniosłem wzrok i spojrzałem za szybę, za którą i tak nie było widać niczego poza śniegiem. Autobus jechał po autostradzie z prędkością hulajnogi. W myślach niegodnie pokiwałem Bogu palcem.

Postanowiłem kombinować, a kto zna Katowice, ten wie, że nie jest to najłatwiejsza rzecz pod słońcem.

W centrum nie czekałem na swój autobus i wsiadłem w byle jaki pojazd jadący mniej więcej w pożądanym kierunku. Po drodze zmiana decyzji i przesiadka na coś niby lepszego, wreszcie spóźniony już o kilkanaście minut, coraz mocniej chory zbliżyłem się do skrzyżowania od którego jeszcze tylko jeden przystanek, 5 minut spaceru, 3 minuty szukania sali, litania usprawiedliwień i najgorsze za mną. Uśmiechnąłem się nieszczerze.

Wtem na wspomnianym skrzyżowaniu mój środek lokomocji raczył niespodziewanie wybrać drogę w przeciwną stronę. Skrzywiłem się. Tym razem szczerze.

Wyskoczyłem jak oparzony na pierwszym możliwym przystanku, wzrok wycelowałem w chodnik, którego pod wielgachną warstwą śniegu i tak nie było widać i heja do przodu! Po kilkudziesięciu metrach drogę zajechał mi samochód. Zerknąłem spod brwi. Wysiadał z niego ksiądz z bursą na piersi.

Niewiele się zastanawiając uklęknąłem na najbardziej soczystej górze śnieżnej w okolicy. Kolana zapadły się na kilkanaście cm wgłąb, a ja szukając języka w gębie bardziej gestami, niż słowami pytałem o zawartość liturgicznej koperty.

Ksiądz przystanął, zrobił wielkie oczy, uśmiechnął się i odpowiedział: Tak, tak, z Panem Jezusem. Pobłogosławił i podał rękę pomagając mi wstać. Gdy się podniosłem, z ogromnym smutkiem w głosie dodał: Tak wielkiej, głębokiej wiary nie dostrzegłem, odkąd jestem księdzem. A młodzieniaszkiem nie był.

Jak mało wiary musiał zatem widzieć, skoro zwykłe – przyznajmy to otwarcie – instyntkowne uklęknięcie przed Najświętszym Sakramentem jest dla niego budującym wyjątkiem?

Nim się zorientowałem, zniknął za furtką i poszedł nawiedzić chorego, może umierającego. Ja poszedłem w swoją stronę, na zajęcia, na których poszło mi i tak lepiej, niż zawsze, bo Boże błogosławieństwo było ze mną.

I nie chodzi tu o to, że jestem superświęty i wielkiej wiary. To akurat nieprawda. Chodzi o chodzenie za Bożym Palcem, który z posypanego do imentu przedpołudnia uczynił dla mnie wspomnienie na całe życie, a dla swojego kapłana prezent: może ktoś jeszcze wierzy w Boga.