Niewiele jest rzeczy, których przy okazji czarnego protestu i – szerzej rzecz ujmując – sporu o aborcję dziennikarze i komentatorzy jeszcze nie napisali.

By nie być gołosłownym: argument o tym, że przeciwnicy aborcji są jak najbardziej dalecy od pomysłu, by zabronić kobiecie decydować o własnym ciele, ponieważ ich dziecko nie jest ich ciałem, jest już zużyty i – mimo niezaprzeczalnej precyzji – trudno uwierzyć w coś więcej niż jego przeciwskuteczność.

Podobnie nie ma już chyba potrzeby przypominać, że tak intensywne pojawienie się w mediach tematu aborcyjnego z reguły jest zwiastunem wielkiego fermentu, jaki dzieje się między wierszami, a może raczej: za parawanem tego sporu. Do tego dochodzi znany prolajferski mem o ekstremalnie trudnej sytuacji rodzinnej, zdrowotnej i ekonomicznej rodziców Beethovena i analogiczna historia poczęcia i narodzin Andrei Bocelliego, które również przekonać mogą już chyba tylko przekonanych. A o sytuacji, dzięki której jeden z najlepszych piłkarzy w dotychczasowej historii tej dyscypliny, Cristiano Ronaldo, miał możliwość w ogóle się narodzić za sprawą lekarza, który odmówił matce aborcji, nie ma potrzeby nawet wspominać, bo to historia niemal równie popularna jak sam zawodnik.

Tych prawdziwych – choć nużących przy kolejnym spotkaniu – argumentów i historii jest oczywiście dużo więcej. Do kogo miały trafić, pewnie już trafiły, kogo miały przekonać – przekonały. I choć jestem ogromnym fanem prostoty takich przemierzających internet historii, choć jestem szczerym wyznawcą ich efektywności i siły oddziaływania przerastającej nawet najmądrzejsze podręczniki, są bariery, których takie dzieła nie przekroczą. To granice własnych przeżyć.

Czarny poniedziałek – bo tak buńczucznie nazwały swój protest inicjatorki w oczywistym nawiązaniu do innych przełomowych wydarzeń, które wydarzyły się w drugi dzień tygodnia – mnie osobiście przyniósł historię trochę inną od powyższych.

Krakowski dworzec autobusowy, godziny szczytu. Ścisk, pośpiech, hałas. Nagle jedno, drugie, trzecie szturchnięcie wyrywa mnie z zamyślenia. Odwracam się i widzę, jak zmęczona i jakby przygnębiona matka bierze za rękę przypadkowo dobijające do mnie dziecko i przepraszającym tonem patrzy mi w oczy. Dziecko ma zespół Downa.

Uśmiechnąłem się serdecznie, a przynajmniej taki miałem zamiar. Kątem oka obserwowałem później, jak żyjące niemal we własnym świecie dziecko potęguje wszystkie znane mi dziecięce uporczywości i nieświadome jakiegokolwiek problemu testuje niewzruszoną, matczyną cierpliwość. Wreszcie wysłane przez matkę z zadaniem wyrzucenia jakiegoś opakowania po słodyczach oddala się o kilka metrów, z trudnością odnajduje kosz, wrzuca śmieć, odwraca się i z uśmiechem godnym zdobycia medalu olimpijskiego patrzy na matkę. Czułość, z jaką matka odwzajemniła radość z tej najbardziej prozaicznej czynności miała w sobie coś tak anielskiego, że pozostanie we mnie do końca życia.

Na październikowo zimnym, zatłoczonym, huczącym silnikami i kółkami walizek dworcu uśmiechnięty wzrok matki i upośledzonego dziecka był jak oaza człowieczeństwa w brudzie i smrodzie spalin. W tym samym czasie na krakowskim Rynku kilometr dalej gromadziły się zwolenniczki tzw. „wolnego wyboru” postulując między innymi utrzymanie możliwości eliminowania dzieci z zespołem Downa.

I wtedy wyobraziłem sobie, że muszę patrząc temu dziecku w oczy powiedzieć jedną z tych rzeczy, które w odniesieniu do chronionych polityczną poprawnością grup społecznych zaowocowałyby histerycznym sprzeciwem, a które – walcząc o możliwość wyszarpywania ludzi upośledzonych z macic – mówimy tchórzliwie za pomocą prawnych aktów: jesteście gorsi, jesteście ciężarem, nie zasługujecie na życie.

Żadna z historii, które wydarzyły się na odległych kartach annałów, żaden obraz wzięty z internetu czy innych źródeł, żaden argument z podręczników nie pozwoliły mi nigdy tak namacalnie poczuć perfidii absurdu, którego jesteśmy świadkami. Absurdu, w którym w imię tchórzliwej potrzeby nawołujemy do eliminacji tych, którzy nie przystają do naszego rozumienia normalności.

Jeżeli bowiem wolność jest dla nas przestrzenią usprawiedliwiającą niszczenie innych ludzi, wszyscy zasługujemy na niewolnictwo.

A po poniedziałkowym spotkaniu wiem jedno: jeśli nawet takie dzieci przychodzą na świat jedynie po to, by drugi człowiek mógł poczuć to, co ja poczułem wtedy na krakowskim dworcu, ich życie nie jest dla nas mniej wartościowe od życia wszystkich naszych nauczycieli i przyjaciół.