O byłym pracowniku Kongregacji Nauki Wiary, ks. Charamsie i jego ostatnich pięciu minutach sławy – które zresztą już niedługo będzie próbował desperacko i bezskutecznie przedłużyć, zobaczycie! – napisano prawie wszystko. Ale warto zwrócić uwagę na sprawy, które uciekają większości komentatorów.

Obrzydliwym w sprawie księdza nie jest sam homoseksualizm (przyznajmy: przywykliśmy do jego obecności). Obrzydliwe jest instrumentalne potraktowanie swojej orientacji w celu dobrze płatnego pobrylowania w mediach kosztem Kościoła, któremu przez ostatnie lata nowy homocelebryta zdawał się służyć. Ale towarzyszy temu koszmar, który przebija również ten spektakl.

Mamy do czynienia z człowiekiem, który przez ostatnie lata zajmował się – mniej lub bardziej bezpośrednio – najważniejszymi rzeczami w Watykanie. Był transparentem, na którym Kościół ogłaszał swoją naukę na tematy najistotniejsze i tym samym pilnował prawowierności. Jeszcze przed publicznym zgorszeniem, jakie nam zgotował, mówił ludziom, jak mają żyć, co jest dobre, a co złe. Jednocześnie przez lata był aktywnym homoseksualistą, wewnętrznie przekonanym o absolutnym braku słuszności katolickiej nauki, choć nie przeszkadzało mu to na odpłatne głoszenie treści w duchu katechizmu. Trudno o coś bardziej obłudnego.

I tym samym człowiekiem zachwycają się Redakcje, które wytykanie hipokryzji katolickim kapłanom podniosły do rangi wątpliwej sztuki! Każde najmniejsze podejrzenie padające na księdza, któremu sugeruje się seksualną aktywność, od lat wyciągane jest na pierwsze strony i okładki, ale wysoko postawiony w Watykanie ksiądz-gej wprawia media w euforię. Znamiona Kościoła: Jeden, Święty, Powszechny i Apostolski zredukowały do jednego: Ubogi i egzaminują księży z każdego zarobionego grosza, ale faryzeusz, zarabiający w Wiecznym Mieście na opowiadaniu rzeczy, w które nie wierzy, zasługuje w ich oczach na brawa. Jak bardzo trzeba chcieć, by to zrozumieć i wytłumaczyć?

Ale są w tej sprawie poza powyższymi tragikomicznymi akcentami kwestie skandaliczne. Jedną z nich jest fakt, że mamy do czynienia z człowiekiem zagubionym, tchórzliwie odrzucającym tę diagnozę, czyniącym ze swojej ułomności zasadę, rodzaj osi, wokół której ma powstać bunt przeciw kościelnej homofobii. Nie byłoby sprawy, gdyby zrzucił sutannę jak setki innych przed nim i po nim, a następnie poszedł szukać pocieszenia w objęciach innego człowieka. Problem leży w dumie, która temu spektaklowi towarzyszy i prowadzi do absolutnie niemożliwych do zrealizowania postulatów.

A to wszystko w imię 30 srebrników sławy i klepania po plecach przez tych, którym będzie przydatny najwyżej przez jeden sezon. Lemański 2.0.

Drugi skandal to – znów instrumentalnie, wymierzona niemal od linijki – data rozpoczęcia tej żenującej autopromocji. Trudno bowiem wierzyć, że nieokreślony impuls spowodował wychynięcie z szafy księdza razem z kochankiem, a biedny, lawendowy kapłan kilkanaście lat dojrzewał do decyzji i zupełnie przypadkiem na godziny przed otwarciem Synodu o rodzinie wyjawił światu swoje seksualne preferencje. Łażenie po redakcjach, obiecywanie im wyłączności i chowanie za pazuchą gotowej książki pełnej absurdalnych postulatów reformy, sięgającej aż po korektę tekstów Pisma taką ewentualność wyklucza, co zresztą nowy idol antyklerykałów potwierdził. To gra medialna – zakłamana z gruntu akcja, która sprawia, że zaczynam nawet wątpić, czy ks. Charamsa jest tym, za kogo się podaje. Równie dobrze może nie być homoseksualistą, a dobrze płatnym lobbystą. Skąd wiemy, że człowiek, który wykiwał media, nie kiwa również ich czytelników?

I w całej tej sprawie najmniej żal mi Tygodnika Powszechnego, który zapragnąwszy prowokacji, sam stał się jej ofiarą. Mgliste tłumaczenia z dnia na dzień chwytające się innej wersji zdarzeń, nie przysłonią faktu, że gazeta zapewniła kochankowi katalońskiego Eduardo promocję książki. I zrobiła to stojąc w jednym szeregu z antyklerykalnymi agitkami z ponoć opiniotwórczych brukowców, sugerujących, że oto najważniejsza z kościelnych Kongregacji w przeddzień Synodu zajęła się szczującym inkwizytorem znad Wisły.

A wystarczyło nie bombardować językiem miłości innego kapłana.

Zasiali wiatr – zebrali burzę. Nie ma się co rozczulać.