Temat Romana Polańskiego pojawia się cyklicznie i zawsze znajdą się obrońcy jego nieciekawych czynów z przeszłości. Bo kiedy nie chodzi o kapłana Kościoła Rzymskokatolickiego, znajdujemy w sobie siłę do najbardziej ekwilibrystycznych wolt, pozwalających na zniuansowanie rzeczywistości i nienazwanie jej po imieniu.

Polski reżyser zrobił to, co zrobił. Na nic się zda mówienie, że było inaczej, nagłe rozróżnianie między czynem pedofilnym, a pedofilią, wyzywanie na wszelkie sposoby zwolenników jego ukarania, usprawiedliwianie, że przecież ofiara sama chciała. Oczywiście, jeśli polska konstytucja nie pozwala na ekstradycję skazanego, to moim zdaniem szkoda, ale do bezprawia namawiać nie zamierzam. Warto jednak zwrócić uwagę na prosty, niezwykle symboliczny fakt.

Ksiądz Gil czy arcybiskup Wesołowski – symbole na rewersie naszej wspaniałomyślnej monety – nie mogli liczyć na oskarżycielski ton inny niż zerojedynkowe zrobiłeś – zgiń! Nikt nie zadawał sobie pytania o to czy to pedofilia, czy czyn pedofilny, czy coś jeszcze innego. Domagano się natychmiastowych kar, wielomilionowych odszkodowań, a przede wszystkim ekstradycji – ukarania ich przez sądy w miejscach popełnienia przestępstwa lub w ojczyźnie i nie ustępowano, aby przypadkiem Watykan nie chronił swoich. Tymczasem teraz mówienie o chronieniu swoich jest uznawane za wybitnie nie na miejscu i przykład spiskowych teorii, a domaganie się ekstradycji wobec wybitnego reżysera już zostało niewybrednie nazwane przez pewnego dziennikarza pełnieniem funkcji „pieska” wobec USA. Nie da się nie zauważyć, że gdy chodziło o ministra równie obrazowo opisującego swoje przysługi wobec Stanów Zjednoczonych, ten sam dziennikarz niespecjalnie palił się do rzucania kamieniami. To tylko udowadnia, że – staropolskim zwyczajem – zaprzęgnięcie do boju egzaltowanych i górnolotnych słów o wielkich wartościach jest tylko elementem politycznej rozgrywki. Być może obu stronach. Przykre.

Ale najobrzydliwszym z listy pisanych na kolanie usprawiedliwień jest argument od woli skrzywdzonej dziewczyny. Innymi słowy: że sama chciała. Volenti non fit iniuria! – krzyczy pół Polski za pewnym politykiem, którego te same pół Polski na co dzień wyśmiewa za tę właśnie głoszoną zasadę. Okazuje się bowiem, że dziecko same wchodzące do łóżka reżyserowi to zamykająca sprawę okoliczność. Co innego w wypadku innej profesji.

Lapsus językowy arcybiskupa Michalika – niewątpliwie obrzydliwy i godny potępienia – o dzieciach wciągających dorosłych w pedofilię był grillowany przez media tygodniami. Mówiono nawet o efekcie Michalika, który miał drastycznie obniżyć liczebność ministrantów w parafiach (że to bzdura, opowiadałem tutaj).

Tu nie chodzi o usprawiedliwienie czyichkolwiek win. Jeden pedofil w sutannie to już o dwóch za dużo. I oczywiście mam świadomość, że nauczyciel moralności to człowiek na świeczniku i jego zły uczynek mnoży żniwo zgorszenia kilkukrotnie ergo zasługuje na proporcjonalnie wysoką karę. Ale podwójne standardy są tu tak klarowne, że jeśli kiedykolwiek uczynimy ziemię lepszym światem – cała historia powinna służyć za materiał poglądowy dla przyszłych dziennikarzy.

I tak zupełnie serio: jestem pod wrażeniem. Ja się niesamowicie cieszę z tego, iż pokazujemy wszem i wobec, że potrafimy ważyć słowa, że znajdowanie okoliczności łagodzących potrafi być naszą domeną, że stać nas na wyważone sądy, chłodny i zdrowy rozsądek w domaganiu się kary, wreszcie że nawet w najcięższych czynach dostrzegamy człowieka. Dobrego człowieka.

Teraz tylko nauczmy się stosować te zasady wobec każdego. Z korzyścią dla wszystkich.