No i po wyborach. Nie ma co ukrywać, że Prawo i Sprawiedliwość wzięło szturmem wszystkie urny i wciągnęło nosem kontrkandydatów, upokarzająco wysmarkując ich potem do ław przeznaczonych dla sejmowej mniejszości. A ponieważ ten wynik nie jest dla nikogo zaskoczeniem, utożsamiana z katolicyzmem partia była paradoksalnie jedyną, która 25 października nie modliła się o cud.

Eksperci nie ukrywają, że w niedzielę miała miejsce kontynuacja zapoczątkowanego majowymi wyborami prezydenckimi ruchu zmiany na górze, choć nie brak głosów, że zmiana ta jest upragniona, ale realnie znikoma, prawie żadna. Mimo to, zauważalne i rzadko kontrowane stało się powszechne przekonanie, że oto do głosu dochodzi katolicyzm, że wraz z wyborem PiSu wygrał w Polsce Kościół, który zdobył dla siebie kilka lat przywilejów i zwiększonego wpływu na życie polityczne.

W internecie zauważalny jest wzrost żartów i memów wyrażających ten pogląd. Podniesienie przez Andrzeja Dudę hostii na jednej z mszy św. tylko ten proces wzmocniło. Obok dowcipów smutnych jak te o kasownikach na różańce były lepsze, jak ten z o. Knabitem i prezydentem – wtedy jeszcze – elektem. Nie ulega wątpliwości, że w Polsce nastroje dla niekatolików spodziewających się dyktatury kleru stały się niespecjalne. Pytanie brzmi: czy słusznie?

Staram się od komentowaania polityki stronić, bo znam się na niej raczej średnio, a moje nią zainteresowanie jest raczej okolicznościowe. Obserwuję jednak z perspektywy wierzącego ruchy na górze i nie zawsze jestem nimi zadowolony. Dziś też nie tryskam hurraoptymizmem, ponieważ nie ma dowodu na to, że podejścia PiSu do katolicyzmu nie definiują już słowa śp. Lecha Kaczyńskiego – człowieka, którego szanuję za cojones, ale nie znoszę za naiwność – w tej sprawie jestem katolikiem. Jeśli nie myli mnie pamięć, miały się one tyczyć zapłodnienia pozaustrojowego.

Oczywiście Prawo i Sprawiedliwość nigdy nie stało w awangardzie zmian, które dzisiejsza polityka nazywa postępowymi. Obyczajowy skręt w lewo, jak pokazały ostatnie wybory, wciąż jest w Polsce strzałem w stopę, więc choćby tylko z tego powodu trudno spodziewać się lewicowej ofensywy i kanonady ustawami o uzgadnianiu płci, adopcji dzieci przez pary homoseksualne, ustawy o związkach partnerskich i wielu innych priorytetowych postulatów poprzednich elit od stanowisk poselskich wzwyż. Ale nie mamy żadnej gwarancji, że dotychczasowa selektywność i niebywała elastyczność minęła, a nadchodzące rządy będą nam gwarantować coś więcej poza chrześcijaństwem fasadowym.

Gwoli uczciwości wypada jednak wspomnieć, że jaskółkami dobrej nowiny mogą być głosowania nad konwencją antyprzemocową i ustawą o in vitro, gdzie posłowie PiS byli zasadniczo jednogłośnie przeciwni.

Traktat Lizboński podpisany przez Lecha Kaczyńskiego pomimo wykreślenia z niego wzmianki o chrześcijańskiej aksjologii to tylko symbol. Dużo trudniejszy do usprawiedliwienia pozostaje dzień 13 kwietnia 2007 roku, od którego mogliśmy w Polsce mieć konstytucyjną ochronę życia dziecka poczętego. Dzień później Marek Jurek zrezygnował z urzędu Marszałka Sejmu i odszedł z partii. Niekorzystny wynik głosowania był wynikiem jego konfliktu z Jarosławem Kaczyńskim. W internecie dostępna jest tzw. Biała Księga – prześledzenie korespondencji pomiędzy politykami to lektura żmudna, ale ciekawa i potwierdzająca tezę, że katolicyzm PiSu niekoniecznie musi być decydujący w politycznych wyborach.

Zresztą analogiczna sytuacja miała miejsce w roku 2011, gdy na skutek niewprowadzenia dyscypliny klubowej (niedopatrzenie czy celowość?) 10 posłów PiSu nie pojawiło się na głosowaniu nad projektem ustawy inicjatyw pro-liferskich. Znów ochrona życia poczętego była jedynie mrzonką, teoretycznym punktem w programie i ukłonem w stronę elektoratu przekonanego, że nie ma dla niedzielnego zwycięzcy katolickiej alternatywy.

Katolicyzmu śp. prezydenta i jego brata, aktualnego lidera partii nie mam zamiaru osądzać. Ale decyzje podejmowane przez nich bywały – w mojej ocenie – niezgodne z wiarą katolicką i warto to sobie powiedzieć otwarcie, żeby  przewietrzyć duszny z radości pokój i spojrzeć za zaparowane iluzją okna.

Jest jeden sposób na zwycięstwo katolicyzmu i nie jest on związany z żadną z politycznych opcji, wobec czego na pytanie zawarte w tytule nie da się jednoznacznie odpowiedzieć. Katolicyzm bowiem może wygrać tylko w jeden sposób: jeżeli moment podejmowania decyzji – naszych przy urnach i ich w sejmowych ławach – jest zgodny z osądem sumienia i skonsultowany z nauką Kościoła. Nie z prywatnymi osądami biskupów, czy przekonaniami konserwatywnych publicystów, ale z Ewangelią. Katolicyzm bowiem zwycięża tylko, jeżeli oddajemy swoje decyzje – także te polityczne – na ofiarę i do oceny Panu Bogu.

Czy wygrał, to pytanie wciąż otwarte. Skierowanie do Ciebie i do mnie.