Musi boleć nas i kogoś. Jeśli nie boli, pewnie coś jest nie tak.

Przyzwyczailiśmy się do niego, tak jak przyzwyczajamy się do cienia. Nawet małe dzieci z rzadka fascynują się ciemną (tym ciemniejszą im bardziej jasno jest wokół) postacią, która chodzi za nimi krok w krok. A dorosłe dzieci nie fascynują się wcale. Jesteśmy dorosłymi dziećmi.

Do tego wpadliśmy w wir przekonywania siebie i wszystkich wokół, jakie to chrześcijaństwo jest wesołe, skoczne i kolorowe w paski. Bo co próbujemy udowodnić naszemu środowisku? Że to nie tak, jak myślą, że chrześcijaństwo nie jest nudne, że katolicy to normalni ludzie, którzy się niczym nie różnią od innych. A po tym ostatnim stwierdzeniu możemy się już właściwie nie odzywać, bo pogrzebaliśmy szansę na takiej głębokości, do której nie dotarłaby nawet najbardziej zapalona archeologia.

Zamiast pokazywać otoczeniu, że chrześcijaństwo to lwia moc, która może coś zmienić, ukazujemy mu wydmuszkę, elastycznego kameleona, który pasuje do świata, jakąkolwiek szemraną meliną i świńskim korytem by się stał.

I niby wszyscy wiemy, że naszym celem nie jest bycie lubianym i szanowanym, a dawanie świadectwa o Jezusie. Ale jak wielką dumę odczuwamy, gdy ktoś przychodzi do nas, klepie po plecach i mówi, że chociaż jesteśmy katolikami, to mimo to nas lubi, szanuje et cetera! Problem w tym, że w wielu przypadkach, to, co wtedy uznajemy za przemiłą pochwałę w rzeczywistości jest niezamierzoną obelgą.

Świat (choć od narzekania na współczesność jestem jak najbardziej daleki) chrześcijaństwa nie cierpi. Więc jeśli jesteśmy lubiani, może to chrześcijaństwo jest w nas widoczne nie bardziej jak nieoświetlony samochód we mgle. To i świat nas lubi, bo nie sprawiamy mu kłopotów.

Nie musi tak być, ale sumienie nakazuje się upewnić, co niniejszym zalecam.

Mój nowy ulubiony cytat z Ratzingera pasuje tu jak ulał. Regularni czytelnicy wiedzą już, że wciskam go, gdzie się da i gdzie się nie da, ale kto raz pozna głębię tej diagnozy, ten natychmiast żałuje wszystkich zmarnowanych sekund swojego apostolstwa.

Żeby służyć światu, trzeba go krytykować, trzeba go zmieniać. Chrześcijaństwo, które swoje zadanie widzi tylko w nabożnym pozostawaniu zawsze na czasie, nic nie ma do powiedzenia i straciło wszelkie znaczenie. Może spokojnie zejść ze sceny

– pisał bawarski teolog i wypada tu tylko postawić kropkę. A może pytajnik?

Czy moje chrześcijaństwo daje światu cokolwiek? Ma dla niego znaczenie?

Oczywiście inna sprawa to ból, który chrześcijaństwo powinno zadawać nam samym. Ono wymaga, nie jest wygodne jak kapcie i bezcelowe jak telewizyjna rozrywka. Ma treść, która nie potrafi być komfortowa, jeżeli bierzemy ją na poważnie. Jeśli chrześcijaństwo idzie za nami beztrosko jak cień, a nie jest ciągnięte z wysiłkiem jak worek ze skarbem, coś jest nie w porządku.

I tak, w sumie już o tym pisałem. Tutaj i tutaj. Ale chyba nigdy nie za wiele.