Wrzuciłem wczoraj na Facebooku zdjęcie pustego, gładkiego krzyża, który pewna niemiecka parafia chce zawiesić w swoim prezbiterium. Opatrzyłem je komentarzem o nowym wymiarze bezbożności. Duże echo. Kilka osób nie zrozumiało, część się oburzyła. Dlaczego?

Na pierwszy rzut oka – jak rozumiem racje protestujących – Chrystus nie jest nam na krzyżu potrzebny. To tylko symbol, bo wszyscy wiemy, że historia dramatycznych narodzin Syna Bożego, Jego nie mniej burzliwego życia i śmierci kończy się pięknym, nadziejorodnym epizodem pustego grobu, Wniebowstąpieniem, aż wreszcie ludzkim oczekiwaniem. Ale taka wersja krzyża zdaje mi się nie do zaakceptowania dla chrześcijanina.

Bo czy istnieje bardziej czytelny i symboliczny obraz kryzysu niż parafia w Lipsku (1519 – Luter przegrywa tam z kretesem dysputę z katolicką ortodoksją), która rozpisuje przetarg (!) wygrany przez ateistę proponującego gładki, świecący, drewniany produkt – obraz tego, jak sam widzi chrześcijaństwo – czyniąc z symbolu wiary i osobowej ofiary Chrystusa wykastrowane z sensu logo? Ten krzyż jest dla mnie bolesnym symbolem bezbożności. A jeśli znak wiary w Boga staje się znakiem wygonienia Go poza nawias naszego życia, dzieje się źle.

Uprzedzam pytanie: nie każdy, kto ma w domu lub kościele krzyż bez postaci Ukrzyżowanego (w moim pokoju, w którym piszę te słowa, właśnie taki wisi) musi wpadać w panikę. Chodzi o szerszy kontekst chrześcijaństwa zachodniej Europy, który jawi się czasem jako nie potrzebująca Chrystusa permutacja katolicyzmu. Chodzi o symptomatyczność, nie dosłowność znaku. Sama futurystycznie jałowa estetyka nie ma tu nic do rzeczy.

To wcale nie jest tak, że krzyż bez Chrystusa jest symbolem zmartwychwstania. Oczywiście, w pełnym kontekście historii zbawienia pustość krzyża budzi nadzieję. Ale sam Ukrzyżowany nie?

Nadzieję mamy dzięki temu, że Bóg po jakiejś niewypowiedzianej inaczej niż krzyżem drabinie przyszedł na ziemię, żeby pobawić się ze swoimi dziećmi w ich zapyziałej, śmierdzącej piaskownicy, wytłumaczyć im zasady gry w miłość, pozwolić się w imię tych zasad przybić do krzyża i zaoferować im transfer na lepszy plac zabaw. To dlatego Eucharystia, która buduje Kościół jest urzeczywistnieniem Golgoty, a nie pustego grobu, choć przecież o pusty grób tu chodzi w ostateczności.

Tak, to takie proste.

Ale my lubujemy się ostatnio w chrześcijaństwie bez Chrystusa (tego symbolem jest lipski krzyż) lub Chrystusa bez krzyża (to ten palestyński śmieszek z internetowych memów), którego wyznaje np. jedna z chrześcijańskich wspólnot, która kilka lat temu wzięła udział tylko w 13 stacjach ekumenicznej drogi krzyżowej, bo przybijanie do krzyża znajduje się poza ich estetyką.

Wszystko, byle wiary nie czynić zobowiązującą deklaracją, dzięki której coś się musi. Za to można wszystko.

Dlatego wygonienie Chrystusa z krzyża, chcąc lub nie, jest dla mnie czytelnym symbolem bez-bożności w najbardziej opłakanym sensie tego słowa. A decyzja o wieszaniu go w prezbiterium regularnie podziwianego przez ludzi, dla których wiary konieczne jest (!) przypomnienie, że nie ma Boga bez Chrystusa, nie ma chrześcijaństwa bez Chrystusa i samego Chrystusa bez krzyża, uważam za najgorszy z pastoralnych błędów.

Nawet jeśli ta decyzja sama z siebie jest tylko symbolem.