Niebo przepełnione jest zabliźnionymi duszami. Historia pokazuje, że nie dostają sie do niego jedynie ludzie z krystalicznym życiorysem, ale także – a może w szczególności – kobiety po przejściach i faceci z przeszłością. To nieznośna lekcja dla wielu katolików, dla mnie również.

Świadomość, że po drugiej stronie spotkam (czy na pewno tam będę?) ludzi, którzy często interes swojego życia zrobili z wątpliwej jakości osiągnięć i uczynili ze zła tak obrzydliwego, że aż pełzającego, klucz egzystowania, przyprawia mnie o ból głowy i święte oburzenie. Mam się za dobrego, gorliwego katolika i świadomość, że w kolejce na sąd będę stał otoczony przez prostytutki z wyboru, morderców, złodziei i alkoholików sprzedających swoje rodziny za procenty, boli i uwiera. I czasem mam wrażenie, że szansa na zbawienie dla ludzi, których ocenianie każdego dnia przychodzi mi zbyt łatwo, to nadzieja bardziej dla mnie niż dla nich.

Nadzieja, bym nauczył się kochać.

Różnych ludzi Pan Bóg zabrał z ziemi w ciągu ostatniego roku: znienawidzony przez większość Polaków gen. Jaruzelski, Józef Oleksy, którym swego czasu straszono chyba nawet małe dzieci i wielu innych, a ostatnio do grona zmarłych antykościelnych dołączył Robert Leszczyński – kiedyś niezły dziennikarz muzyczny, a ostatnio raczej podrzędny działacz Ruchu Palikota. Gdy podpisywał upragnioną apostazję, tłumaczył to w otwartym liście tak:

„Śmierć i koniec – może nie jest to miła perspektywa, ale lepsza niż fikcja. Wiara to rodzaj protezy, środka przeciwbólowego. Nauczyłem się żyć bez tego.”

Nauczył się żyć, ale nie nauczył się bez niej umierać.

Co ich wszystkich łączy? Antykościelna działalność w sile wieku i śmierć poprzedzona ostatnim namaszczeniem. Śmierć w łączności z Kościołem, który przez długi czas był im tak bolesną solą w oku, że w wersji light walczyli o upowszechnienie apostazji, a kilka poziomów wyżej: mordowali księży.

A dzisiaj? Dzisiaj my, ufni w nauczanie Kościoła i miłosierdzie Boga, możemy zakładać, że ta kontrkatolicka ekipa patrzy na nas z innej rzeczywistości, w której nie ma już ludzi nieszczęśliwych. I po naturalnym sprzeciwie, jaki czasem się w nas budzi, musi przyjść radość, że ich zabliźnionym duszom udało się na czas zagoić rany i pozaszywać niedoskonałości, nim stanęli przed Stwórcą. Lekcja akceptacji dla tej niezbadanej Bożej drogi jest trudna. Ale konieczna.

Na kartach Ewangelii Jezus dokonał tylko jednej, pierwszej kanonizacji. I – co ważne – nie załapał się na nią żaden z uczniów, a jedynie Dobry Łotr, który rzutem pokory na taśmę wyjednał sobie zbawienie.

Jezus potrafi być nieznośnie obecny i tak łapczywie miłosierny, że gorliwym pracownikom winnicy, którzy pracowali w pocie czoła – mniej lub bardziej koloryzując przy opisywaniu swojego trudu – niełatwo przychodzi zaakceptowanie podobnej wypłaty, jaką dostają robotnicy ostatniej godziny. Ale szansa dla nich to również moja okazja na zbliżenie się choćby o krok do nieogarnionej tajemnicy przebaczenia, na jakie chyba nigdy nie będzie mnie stać.

Nawrócenie to granica między szmaciarstwem a zbawieniem, między prostytucją a dziewictwem, między niebem a piekłem. To ono sprawia, że Królestwo jest Królestwem a nie największą w świecie meliną czy domem uciech. Każdego dnia ma na nie szansę tak wojenny zbrodniarz, jak najgorliwszy katolik. Kimkolwiek jesteś, skorzystasz?