…zapomniany dawno hit – jak śpiewał za przeproszeniem poeta. Wczoraj propagandowy gramofon ustawił igłę i zaskrobał dawno nieruszaną konkordatową melodię. To fajna, nowa zabawa, ale tylko dla tych, którzy lata ’90 pamiętają najwyżej z podręczników historii, gdzie zadaje się pytanie (serio piszę!), dlaczego Gazeta Wyborcza tak walnie przyczyniła się do rozkwitu demokracji w Polsce.

Cóż się stało? Otóż profesor Wiktor Osiatyński w rozmowie z Newsweekiem wskazał na źródło całego zła w Polsce. Konkordat.

Przypomniało mi to moją pierwszą przepychankę internetową z ateuszem. Miałem wtedy 19 lat, wszedłem na stronę Faktów i Mitów (błędy młodości). Pod jakimś tekstem toczyła się pseudointelektualna dyskusja, w której religia w szkołach była winna wszystkiemu, łącznie z kwiatkami usychającymi na balkonie. Mam nawet ten dialog zapisany na komputerze, chyba go tu kiedyś wrzucę. Jednym z argumentów (klasycznie dość) była wrzutka o tym, że dwie godziny religii możnaby zamienić na języki obce. Bo w innych krajach języka angielskiego jest więcej godzin niż u nas. Na przykład w Wielkiej Brytanii. Na uwagę, że to dla nich język ojczysty, a nie obcy zareagowano – delikatnie mówiąc – niezbyt subtelnie. To typowa logika w tym temacie – jeśli ktoś założy, że jeden czynnik jest winien dosłownie wszystkiemu, to od tej myśli trudno go odciągnąć jakimkolwiek faktem.

Profesor Osiatyński  – choć po wykształconym człowieku możnaby się spodziewać lepszych haseł – robi jazdę równie absurdalną. Jeżeli skutkiem konkordatu jest dla niego szerzenie się pedofilii to nie mam więcej pytań. Ale po kolei.

Ponoć grozi nam fundamentalizm i jesteśmy w połowie drogi do państwa wyznaniowego. I to właśnie przez umowę ze Stolicą Apostolską. Jest to o tyle głupia teza, że przecież bardzo podobne umowy funkcjonują w państwach, o których trudno rozpowiadać coś takiego. Mam tu na myśli Portugalię (liczba katolików maleje zastraszająco, a praktykuje jakieś 20% tych, co się deklarują), Słowację (gdzie chrześcijaństwo ma dłuższą tradycję niż w Polsce, a dziś katolikow jest tam około 60%) czy Węgry. Zresztą umówmy się – Polsce fundamentalizm religijny nie grozi. Gdybyśmy mieli takim państwem być, stalibyśmy się nim, gdy czas był dużo bardziej sprzyjający. Chodzi tutaj o coś innego – o zasadę dzielenia społeczeństwa ideologicznymi wojenkami, z których nic nie wynika. A jest to melodia dość stara, o czym za moment. Propagandowe baloniki profesora są tu tylko wisienką na torcie.

Z konkordatem zresztą problem był od zawsze.

Gdy postkomuniści negocjowali z Kościołem, agitka o fundamentalizmie i państwie wyznaniowym trwała w najlepsze, aż huczało w uszach. Opóźniano podpisanie na wszelkie możliwe sposoby. Gdy właściwie wszystko było gotowe i nic tylko wprowadzać w życie ustalone kwestie (dokładnie 28 lutego 1993), druga strona nagle straszliwie zaniemogła. Swoją drogą to dziwne, że mówiąc o konkordacie wspominamy właśnie tę datę a nie 1998 rok, kiedy rzeczywiście umowa weszła w życie. To było zresztą całkiem sprytne rozwiązanie. Konkordat podpisano już po rozwiązaniu Sejmu pierwszej kadencji, wobec czego zajął się tym kolejny parlament – dużo bardziej lewicowo-antyklerykalny. Wtedy też podjęto nie wiadomo dlaczego decyzję o kolejnym opóźnieniu – uznano, że najpierw trzeba się zająć od zera konstytucją, później złoży się parafkę pod gotowym dokumentem. Gdy warunek spełniono, szukano nowych wymówek. Satyryk Jerzy Kryszak opisał to tak: „Będzie konstytucja, podpiszemy konkordat. Jest konstytucja, zgubili pióro.”

Koniec końców prezydent Kwaśniewski ratyfikował umowę 23 lutego 1998. Tego samego dnia odrobinę później zrobił to Jan Paweł II. Co w międzyczasie? Jałowa dyskusja o rzekomej „iranizacji Polski”, która teraz słowami profesora wydaje sie wracać na salony. Równie ona potrzebna jak kaganiec pająkowi, ale ku uciesze gawiedzi wojenka ideologiczna nabierze rozpędu lada moment.

Że profesor ma racji – delikatnie mówiąc – niewiele, a jedynie walczy z wiatrakami, które istnieją tylko w alternatywnej rzeczywistości określonych środowisk, dość dobitnie udowadnia Marcin Przeciszewski z KAI. Na podstawie jego polemicznego tekstu można dość jasno stwierdzić, że praktycznie każdy zarzut jest chybiony. Bo niby który nie jest?

Że klauzula sumienia (cóż ona ma do konkordatu to ja nie wiem) może stanowić podstawę do nieudzielenia pomocy medycznej gejom i dzieciom z in vitro?

Że złe działania konkordatu najłatwiej widać na przykładzie pedofilii, bo rzekomo konkordat blokuje możliwość zgłaszania tego przestępstwa organom ścigania?

Że konkordat powoduje, iż Kościół „zieje zemstą”?

A może zarzut o odwoływaniu bluźnierczych spektakli jako o efekcie uprzywilejowanej pozycji katolickich hierarchów w Polsce? Swoją drogą zastanawia mnie czy oni ciagle w to wierzą, że takie rzeczy odwołuje się, bo biskup kazał, a nie, że ludzie wyszli na ulice.

Oczywiście pod tekstem na stronie Newsweeka obowiązkowa ankieta. Jesteś za wypowiedzeniem konkordatu? 88% na tak. Zbaranienie wywołano perfecyjnie.

A! I jeszcze jedno. Bylibyśmy dużo „przyjemniejszym do życia” państwem, gdyby nie konkordat. Co to właściwie oznacza i dlaczego tak miałoby być nie wiemy. Ale profesor powiedział, więc pewnie ma rację. Właśnie dlatego podkreśla się stopień naukowy u wybrańców – aby swojego zawodnika uwiarygodnić. A werbalne odbieranie go (np. kilka chwil temu w TOK FM, gdzie zwolniony dyrektor to „Chazan”, a pełnomocniczka rządu ds. równego traktowania to już „prof. Fuszara”) też nie jest przypadkowe. Ale to na marginesie.

Zastanawia mnie jak długo będziemy wirować w tej spirali historii, która przypomina mi wodę wypuszczaną z wanny. Wracamy bowiem zawsze do tego samego punktu, ale coraz szybciej, coraz częściej i… coraz niżej. Ktoś wyciaga kurek i patrzy jak toniemy. My – brudy, które tak łatwo wprowadzić w pędzący wokół samego siebie ruch. Ruch, który w końcu spuści nas w kanał.