Biegłem, ile sił w nogach. A miałem ich w sobie tyle, że gdyby zatrzymało mnie nawet dziesięciu żołnierzy zadeptałbym ich z rozpędu. Nie wiem skąd wziąłem taką moc, jednak nie mogło to być nic dobrego. Sęk w tym, że wtedy nie przeszkadzało mi to ani trochę. Złe to czy dobre źródło, jeżeli mogłem uratować Nauczyciela, jakaż to różnica?

Chwileczkę! Uratować? Czego ja tak właściwie oczekiwałem? Że wbiegnę w środek tłumu niegodziwców i wyniosę Mistrza na plecach? Że nikt mnie nie zatrzyma, nie zaprotestuje? Że wogóle starczy mi odwagi? To głupie, ale gdy zapalczywość bierze górę nie liczy się logika i jakiekolwiek myślenie. Tym bardziej, że myślałem tylko o jednym. O zemście. Dotarło to do mnie dużo później, gdy próbowałem przypomnieć sobie ten dzień.

Kolejne dni minęły nim przestałem uciekać od tematu i usprawiedliwiać się dobrą intencją, szlachetnością tego uczynku. Chciałem się zemścić. Świadomie.

Dobiegłem na miejsce. Ogromny tłum kotłował się wokół domu Annasza. Widać wszyscy wiedzieli, że ten, którego jeszcze niedawno witano wjeżdżającego na ośle jak za królewskich czasów, został pojmany. Byłem tam, gdy machali palmami, byłem też, gdy wygrażali pięściami. To pierwsze, co rzucało się w oczy – tłum, który tak ochoczo witał Mistrza wjeżdżającego do Jerozolimy zdziczał, spochmurniał. Widać, że nim tu przyszedłem, odpowiednio giętkie języki wytłumaczyły tym nietęgim głowom, że białe jest czarne. Ten, któremu jeszcze niedawno należała się hosanna w kilka chwil stał się Tym, któremu dedykowano tylko kłamstwa. Co się z nimi stało?

Z tego zamyślenia wyrwał mnie głuchy odgłos. Mistrz został uderzony. Krew we mnie zawrzała i z przymróżonych oczu wyciekły łzy. Tak, jak podejrzewałem, nie wystarczyło mi odwagi. Spuściłem wzrok i wbiłem go w kamienną podłogę.

Chciałem stamtąd odejść, zacząłem przeciskać się przez tłum, ale dostrzegłem, że nie idę sam. Cały ten nagoniony przez mącicieli jerozolimski motłoch również ruszył. Odszedłem na bok i zatrzymałem się. Skręcili. Westchnąłem ciężko. Szli do prefekta.

Kiedy tam przybyłem, nie pozwoliłem sobie zostać z boku. Zacząłem przeciskać się jeszcze po drodze, by być jednym z pierwszych, którzy tam przybyli. Znalazłem miejsce, wspiąłem się na jakiś kamienny podest i dzięki temu widziałem wszystko. Nauczyciel stał na podniesieniu obok rzymskich żołnierzy. Chwilę później przybył prefekt. Zapytał o winę Mistrza. Wśród chaotycznych krzyków niewiele dało się wysłyszeć, jednak Piłat zmarszczył czoło, utkwił wzrok w tłumie i wydawało się, że wpatrywał się w arcykapłana. Najwyraźniej coś zrozumiał.

Nigdy nie lubił Żydów. Fakt, że nikt z nas nigdy nie dążył do tego, aby być szczególnie lubianym. Już dawno temu, gdy wielu z naszych poodsłaniało karki przed okupantem, Piłat zrozumiał, że w tym szczególnym miejscu nie będzie miał łatwiej niż inni prefekci rzymskich prowincji. Będzie dużo ciężej.

Weszli do środka. W tym czasie tłum uspokoił się i głos zabrali kapłani. Szemrząc i nalegając ustalili strategię rozmowy z prefektem. Co za szmaciana, śmierdząca polityka tych, których wybrał Pan, aby składali mu ofiarę w naszym imieniu! Zrobiło mi się niedobrze z obrzydzenia i do dziś, gdy o tym rozmyślam, uciekam wzrokiem gdziekolwiek, byle tylko zająć myśli czymś innym. Lepszym. Szlachetniejszym.

Piłat wyszedł i zameldował, że nie ma w Nauczycielu winy. A więc jest nadzieja! A to własnie jej tak bardzo mi brakowało przez ostatnie godziny. Nadziei oraz czułego spojrzenia Mistrza. Zawsze, w każdej sytuacji Jego wzrok uspokajał. Jak wtedy w łodzi, gdy uspokoił całą wodę wokół. Teraz to ja byłem wzburzony, a we mnie mała łódka nadziei wydawała się już płynąć do góry dnem. Spokój przywrócił mi rzymski prefekt. Ale tylko na chwilę.

Zdecydowali się zaprowadzić Go do Heroda, zabójcy Jana, którzy chrzcił nad Jordanem. Nie dziwiłem się niezadowoleniu tłumu. Jeżeli ktokolwiek mógłby stanąć z Rzymianami do walki o tytuł najbardziej znienawidzonego człowieka w Jerozolimie, to był to własnie on. Od dawna na samą myśl o nim pięści same nam się zaciskały.

Odszedłem razem z tłumem, ale odłączyłem się. Do pałacu Heroda i tak nie dalibyśmy rady dostać się bez spuszczenia przez dach tak, jak kiedyś zrobili to bliscy paralityka, którego Mistrz uzdrowił. Spacerowałem więc ulicami Jerozolimy i dotarło do mnie, że już świta. Noc skończyła się wyjątkowo szybko. Może jednak siedziałem ukryty w lesie dłużej niż przypuszczałem?

Sam nie wiem jak dużo czasu zajęło mi włóczenie się bez celu. Dość powiedzieć, że słońce znacząco podniosło się na nieboskłonie i ze swojej tułaczki zdałem sobie sprawę dopiero, gdy nieznośnie zachciało mi się pić. Nie było jednak na to czasu. Tłum prowadził Mistrza z powrotem do Piłata. Pobiegłem, by znów zająć swoje miejsce.

Prefekt nie był zadowolony. Przyjął Nauczyciela, ale to tylko z poczucia obowiązku. Wyraźnie był zawiedziony, że jeszcze raz Go spotyka. Weszli znów do środka, ale tym razem tłum nie uspokoił się, wrzeszczał, skamlał, gwizdał, niektórzy głośno żartowali. Bydło. Coście przyszli oglądać?

Jeszcze kilkukrotnie Piłat wyprowadzał Go na zewnątrz tak, jakby chciał sprawdzić, czy osąd tłumu nie słabnie. Nie słabł. Wręcz przeciwnie. Nienawiść nasilała się z każdym kolejnym ukazaniem Nauczyciela, a zniecierpliwienie rosło z każdą minutą spędzoną w tym upalnym słońcu.

Wyprowadzono kolejnego człowieka. Dopiero po wstępnym wybuczeniu go przez tłum byłem w stanie poznać, kto to był. Pobita twarz, obkrwawione szaty. Widać, że Rzym nie pieści się z buntownikami. Barabasz, czyli ten, któremu imię syna ojca tak bardzo zamąciło w głowie, że odważył się wszcząć bunt. To zdumiewające, że każda rewolucja zaczyna się od tego, że pierwsza lepsza szuja poczuła się na siłach, aby ją rozpocząć. Barabasz nie był jedynym. Nie był też jedynym, któremu to nie wyszło. Morderca i gwałciciel, który chciał pociągnąć za sobą tłum – to nie mogło się udać! Ludzi można przyciagnąć do siebie tylko dobrocią. Taki Mistrz jak nasz! On Jeden mógłby być liderem takiego powstania, gdyby tylko chciał. On Jeden.

Jakież było moje zdziwienie, gdy najpierw z jednego a później z dziesiątek gardeł, brzmiących jak trąby wyrwało się imię niedoszłego wyzwoliciela Jerozolimy! Tłum zaczął skandować. Barabasz, Barabasz, Barabasz. Jeśli Rzym miał tu jakąkolwiek zasługę to wyzwolenie nas od tego przestępcy. A teraz tłum wybiera właśnie jego zamiast Mistrza i nakazuje go uwolnić.

Zostałem siłą ściągnięty z mojego kamiennego podestu. Jeden z żołnierzy bez słowa szarpnął mnie za nogę, wywróciłem się i rozdarem kolano. Zaczął mi grozić, że skończę jak nasz król i wyrzucił mnie stamtąd.

Niewiele już wtedy widziałem. Wyszedłem na ulicę, usiadłem oparty o jakiś dom, rozpłakałem się i usnąłem. Nadzieja, którą kilka godzin wcześniej przywrócił mi Piłat, odeszła.

Obudziły mnie krzyki. Podniosłem głowę i przenikający ból przemierzył moją głowę. Czułem się, jakbym oślepł. Tysiące świetlnych igieł wbiło się w moje oczy tak, że zaszumiało mi w uszach. Wrzaski jednak nie zamilkły, ale na tle tego szumu brzmiały jeszcze bardziej wściekle. Chwilę potrwało nim odzyskałem wzrok. Nim się to jednak stało rzymski żołnierz kopnął mnie z całej siły, więc zerwałem się na równe nogi i wszedłem w boczną, zacienioną uliczkę. Boże, dziękuję Ci za tę chwilę wytchnienia! Zacząłem widzieć pierwsze kształty. Ulica pełna była płaczących kobiet. Jedna z nich pokazała palcem za moje plecy, zerknąłem na główną drogę i zobaczyłem Jego, a za nim setki ludzi idących w towarzystwie żołnierzy. Mistrz niósł krzyż.

Towarzyszyłem mu teraz przez całą drogę. Trzymałem się z dala, bo nie pozwalali nam podejść. Wyszliśmy za miasto i wspięliśmy się na miejsce Czaszki. Tam Mistrza ukrzyżowano pośród innych przestępców. Postawiono krzyże. Najcięższy, największy pośrodku. A na nim jak owoc na drzewie zawisł Nauczyciel. Wśród złoczyńców wyglądał jak król. Jednego z nich tłumy zażądały dla siebie, aby nadal ich gwałcił, kradł i mordował. Z nim przegrał Mistrz. A teraz Rzymianie uczynili Mu tę godność i rozpięli Go nie tylko pomiędzy dwiema gałęziami krzyża, ale też między dwoma innymi krzyżami.

Dopiero teraz upadłem. Nogi odmawiały mi posłuszeństwa całą drogę, ale wbrew temu, co myślałem, nadzieja wciąż we mnie tkwiła. I kiedy nie mogłem iść sam, ona mnie niosła. Ach, jak bardzo pragnąłem podejść i oprzeć się o to najsłodsze drzewo! Zupełnie tak, jak minionej nocy w Getsemani, gdzie uratowało mnie ono w mej beznadziei, tak i tu liczyłem, że cokolwiek jest w stanie mnie pokrzepić.

Widziałem jak kona i nic nie mogłem zrobić. Gdy się wykonało, zakrwawiona głowa opadła mu na pierś i ja również spuściłem głowę. Łza bezsilności potoczyła się po policzku i z hukiem, który zdawało się, że wszyscy muszą słyszeć uderzyła w ziemię. Chwilę później rozpłakało się również niebo. Jeden z żołnierzy wziął włócznię i pchnął Jezusa w prawy bok. Do dziś brzmi mi w uszach ten mokry dźwięk. Nawet po śmierci nie dali mu spokoju. Bóg, który dał Ewie życie z kości Adama patrzył z nieba na śmierć Sprawiedliwego, któremu przebijano żebra. Bóg, którego zdradzono w raju przez zerwanie owocu patrzył z nieba jak Sprawiedliwego zawieszono niczym owoc.

Uciekłem. Za dużo tego.