Wróciłem jako pierwszy. Miejsce, w którym zjedliśmy nasz ostatni wspólny posiłek było puste. Ale nie tak puste jak inne miejsca, w których nikt nie przebywa. Ta sala była esencją pustki, jej definicją. Choćby przybyli tu nagle wszyscy ludzie, jakich kiedykolwiek poznałem w swoim życiu, wciąż brakowałoby Kogoś. Choćby każdy z nich stanął na rzęsach, aby mnie pocieszyć, odszedłby próbując przełknąć szorstką grudę porażki.

Delikatnie usiadłem przy stole. Rozhisteryzowane dłonie ułożyłem na blacie, na wzór Mistrza. Udało mi się przybrać Jego pozę, ale nie potrafiłem opanować drżenia rąk. Zrozumiałem wtedy, że nigdy nie będę taki jak On. Kiedy siedział tu z nami, wiedział, co Go czeka. Wiedział wszystko. A mimo to, choć całe cierpienie stało przed Nim i tak nieludzko, jak tylko zatęchłe zło potrafi, patrzyło mu w oczy, On zachował spokój. Jego oczy nie straciły nawet najmniejszej iskry miłości, z jaką zwykł na nas patrzeć. Ani krzty troski, cierpliwości, ciepła nie ubyło z jego słów i czynów. I wszystko to przy pełnej świadomości zbliżającego się końca.

Na tych rozmyślaniach minęły mi godziny. Jedna, druga, kolejna. Żadna klepsydra nie odmierzała tego czasu, a jedynym świadectwem upływających chwil były ślady wilgotnych dłoni odciśnięte na blacie stołu w takim kształcie, w jaki ułożyłem je zaraz po powrocie. W tej pozycji dopadł mnie pusty sen.

Co chwilę podrywałem głowę. Spałem czujnie, jakbym nie potrafił zaufać żadnemu z dźwięków, który dotychczas był tu codziennością. Więc to tak ma teraz wyglądać moje życie? Śmierć Nauczyciela jawiła mi sie jednak jako koniec życia. Dla Niego i dla mnie. W obślizgłym przerażeniu walczyłem ze snem, majakami, jakie tworzyły się w mojej głowie. Nie było w nich fabuły, słów, osób. Tylko kształty i kolory urywane bezpowrotnie i nagle, bo mucha, bo hałas za oknem, bo jakieś skrzypienie…

Było już zupełnie ciemno. To normalne dla tej godziny. A właściwie normalne dla tego dnia, który wydawał się mroczny nawet pomimo palącego słońca. Zresztą chmury, które nadeszły, gdy umarł Nauczyciel, nie pozwoliły ludziom nacieszyć oczu widokiem kulistego światła zapadającego za góry Judei.

Nie wiem, ile czasu minęło nim przybiegła reszta. Dziwnie wyglądał ich powrót, bo przecież już dość długo siedziałem w opuszczonej sali, a nikt nie niepokoił i nie przerywał strumienia wspomnień. Strumienia łez również. Tymczasem, gdy tylko przybył jeden uczeń, natychmiast przybiegli kolejni, niektórzy dotarli tu w dwójkę. Tak było z Janem i Matką Mistrza. Gdy z nim później rozmawiałem, dowiedziałem się, że odkąd ją spotkał jeszcze przed wyrokiem na Nauczyciela, nie opuścił jej nawet na krok. Dobrze, że choć ona była bezpieczna. Jej bezradny wzrok i przeorana ciężkimi łzami twarz mówiły wszystko. Najwyraźniej również była na Golgocie, gdy konał jej Syn. Wczoraj widziałem ją ostatni raz, ale przez ten jeden dzień postarzała się o kilka lat. Wciąż drżąca z bólu, jakby to w Jej ciało wbijano gwoździe, jej wargi zespoliły się tak, że wydawało się, iż już nigdy nie wyrzeknie żadnego słowa, przez długie godziny milcząco odmawiała przyjęcia jakiegokolwiek pokarmu. Była zdruzgotana.

Nadszedł czas, by dowiedzieć się w końcu, jak to wszystko sie stało. Opowiedziałem im wszystko, co wiem, zresztą tę historię zaczynałem kilkukrotnie, bo za każdym razem, gdy próbowałem zawiązać wątek, docierał do nas kolejny uczeń i chciał się dowiedzieć jak najwięcej lub opowiedzieć coś od siebie. Gdy zacząłem kolejny raz, Piotr przerwał mi zdziwiony, że choć – jak wynikało z opowieści – najdłużej przebywałem w Getsemani nie wiedziałem, co tam się stało. Uświadomiłem sobie, że równie dobrze mógłbym uciekać przed sennym koszmarem. Przecież nie widziałem nawet twarzy żołnierzy, którzy mnie gonili!

Piotr zaczął opowiadać. Okazuje się, że Judasz, który wtedy odszedł od stołu pod pretekstem zrobienia czegokolwiek pożytecznego, powrócił, aby ucałować Mistrza pocałunkiem zdrady. Gdy to zrobił, podeszli bliżej żołdacy Kajfasza. Wtedy Piotr wyciągnął miecz i odciął ucho jednemu ze sług. Ale wtedy Nauczyciel nie tylko go skarcił, kazał schować miecz, ale też schylił się nad rannym i uzdrowił go! Potem pozwolił się związać i odprowadzić na sąd.

Długo zajęło nam opowiadanie sobie o ostatnich godzinach. Każdy z nas próbował opowiedzieć, co się stało, co widział. Jedynym, co było wspólne dla naszej historii była śmierć Nauczyciela, choć i tę nie każdy zobaczył na własne oczy, i strach, nieokreślona tchórzliwość, która wydawała nam się już nigdy nie ustać. Płonący niepokój wydawał się tlić w każdym wolnym miejscu tego pomieszczenia. A Matka Mistrza siedziała i słuchała w milczeniu. Żaden z nas nie znalazł w sobie na tyle siły, by na nią spojrzeć. Ogarnął nas wstyd, wszyscy byliśmy w nim skąpani jak w najbrudniejszej wodzie, którą wylewa się do rzeki lub daje się nieczystym świniom. Tak wyglądalismy sami dla siebie, skuleni jak umierające z głodu stare osły w najgorszych dzielnicach Jerozolimy.

Matka nie miała do nas pretensji. Każdy z nas pragnął być choćby przez chwilę strofowany, każdy pragnął by odezwała się do nas z tym prostym pytaniem, na które żaden z nas nie miał odpowiedzi. Dlaczego? Dlaczego każdy z nas mimo składanych obietnic, deklarowanego uczucia nie ruszył w ślad za Mistrzem, aby go uratować? Każdy spojrzał z daleka, odwrócił się i odszedł zawstydzony, jak ten bogaty młodzieniec, od którego Nauczyciel zażądał zbyt wiele.

Tak spędziliśmy całą noc i kolejny dzień. Gdy przyszedł ostatni z nas, zastawiliśmy drzwi, zasłoniliśmy okna i siedząc w mroku opowiadaliśmy sobie wszystko, co nas spotkało. Nie mieliśmy odwagi zadawać pytań, oskarżać się. Nawet imienia zdrajcy nie wymówiliśmy później ani razu. Nikt nie miał sił, aby o cokolwiek go oskarżyć. Zatraciliśmy się w strachu i bezradności. Nie było dla nas ratunku.

Gdy przyszło zmęczenie, ułożyliśmy się tuż przy drzwiach, na podłodze, jeden obok drugiego i zasnęliśmy twardym snem. Co chwilę tylko któryś z nas poruszył się gwałtownie, jakby odbijając się od twardych snów i budził resztę. Część z nas natychmiast wstawała na nogi, jak wtedy w Getsemani. Ale tu nie było dokąd uciec.

Gdy nadszedł ranek, usłyszałem głos Jana, który prosił kobiety, aby nie wychodziły z domu, otworzyłem oczy i zobaczyłem jak próbują je siłą powstrzymać. Gdy wysłuchałem kilku zdań, zrozumiałem, że zdołały zebrać w sobie na tyle odwagi, aby pójść do grobu Mistrza i namaścić go. Nie potrafiłem ocenić, czy aby na pewno jest to odwaga. Zresztą nie było potrzeby. Uczniowie skapitulowali i kobiety wybiegły zatrzaskując drzwi.

Nikt nie spał. Patrzyliśmy tylko po sobie zadając w myślach pewnie to samo pytanie, którego nikt z nas nie potrafił wypowiedzieć głośno. Co dalej? Każdy nasz krok, który dotychczas czyniliśmy, był próbą włożenia własnych sandałów w ślady Mistrza, jakie zostawiał na piasku. Nie byliśmy w stanie naśladować Go tak, jak na to zasługiwał. ale każdy krok, który czynił, ciągnął nas za sobą, jakbyśmy byli przywiązani linami. To zadziwiające, że wymagał od nas podążania za sobą, rozumienia tego, co czynił, ale nigdy nie wszedł w nasze głowy i nie próbował w nich czynić własnych porządków. Wiedział jak bardzo się różnimy między sobą i przede wszystkim, jak różni jesteśmy od Niego. A mimo to pozwolił kazdemu z nas pozostać sobą. Ale czy którykolwiek z nas chciał jeszcze nim być?

Siedzieliśmy osobno porozsadzani wokół pokoju, tak, jakbyśmy nigdy więcej nie chcieli się spotkać. I w ten festyn całkowitego braku nadzieja wkroczyła niczym triumfująca pogańska bogini na nieczystych, rzymskich podobiznach. Wstydliwą ciszę przerwały krzyki kobiet nadbiegających do domu. Wszyscy spojrzeliśmy w stronę drzwi. Poznaliśmy głosy, więc zerwaliśmy się, aby im otworzyć. Piotr zacisnął zęby i niepewnie chwycił za miecz, by móc wyjść na ratunek. Wbiegły…