Przygotowując SPAM natrafiłem na artykuł, który nie pasuje do jego vlogowej formuły, ale z drugiej strony nie potrafię zupełnie pominąć go milczeniem. W „Newsweeku” w tym tygodniu tekst o dzieciach, które umierają i nic na to nie można poradzić. A właściwie można, ale nie w Polsce.

Trudno znaleźć bardziej dramatyczny i wyciskający łzy temat na cokolwiek: artykuł, obraz, książkę lub film. Kto nie zna „Oskara i Pani Róży” Schimtta? Filmów takich akurat jest niewiele, ale to ze względu na brak odpowiednich aktorów. Takich, którzy udźwignęliby rolę umierającego dziecka. To zresztą też świadczy o dramacie takiej sytuacji.

Pewnie nawet nie dotknąłbym tego tekstu (nie wszystko czytam w lewicowych gazetach), ale traf chciał, że mój wzrok padł na nazwisko współautora. Rafał Gębura. Ten sam dziennikarz, który w zeszłym tygodniu palcem nie kiwnął, żeby cokolwiek lub kogokolwiek zrozumieć (odsyłam do SPAMu) dziś przywdziewa szaty wrażliwca i dociera nawet do koloru ulubionej, pluszowej zabawki małej Alicji. Niniejszy tekst – gdy mówić będziemy o technicznych kwestiach – będzie zatem pisany ze sceptycznej, nieufnej perspektywy. Innymi słowy: będę czepialski, bo długo mi zajmie, nim znów uwierzę w czyste intencje Redaktora Gębury.

Belgia – bo przecież z jakiegoś powodu ten tekst się pojawił – ukazana została w nim jako kraj triumfujący, bohaterski, który miał odwagę zająć się tym trudnym tematem. Tam dopuszczono dziecięcą eutanazję. Z tym, że dość wyraźną sugestią jest tutaj chęć przeniesienia takiego rozwiązania na nasz grunt. Argumentem za tym mają być cztery przykłady z polskiego podwórka (tylko jeden znany mi był wcześniej): 6-letnia Alicja z zespołem Battena, zmarły w wieku 14 lat z powodu rdzeniowego zaniku mięśni Dawid, mała Martynka oraz Kuba, który zmarł na białaczkę. Broń pierwsza: współczucie, broń druga: generalizacja.

Bo – odejdźmy na chwilę od granicy wieku – w takiej wyliczance można tym czterem imionom przeogromnie silnych dzieci przeciwstawić pięć lub więcej imion i dzieci i osób starszych, dorosłych (bynajmniej nie starych), które przeżywały/przeżywają to, co one i nawet apelowały o to samo. A jednak ktoś, nie słuchając ich, wyświadczył im ogromną przysługę. Jednak nie o licytację i żonglowanie przykładami tu chodzi, więc podam jeden. Janusz Świtaj. Kilka lat temu błagał o „możliwość godnego odejścia”. Dziś cieszy się życiem, studiuje na Uniwersytecie Śląskim. Zresztą autorzy tekstu zdają się takie medycznie niewytłumaczalne sytuacje znać i rozumieć choćby pisząc o małym Dawidku: „(…) początkowo lekarze nie dawali mu więcej niż dwa lata życia. Dożył 14.” Bo błąd w ludzkiej ocenie albo po prostu cud czasami się zdarza, ale trzeba pozwolić mu zaistnieć. I tym razem z własnego doświadczenia wiem, o czym mówię.

Ktoś powie, że takie osoby należą do mniejszości. Nie mam pojęcia. Ale wiem, że zadawanie śmierci choćby w najszczytniejszych intencjach (są takie?) nigdy nie może być głosowanym prawem, żonglerką przypadkami.

Inną sprawą jest ogromna płynność granic belgijskiego prawa. Nie ma zapisu, od jakiego wieku uznaje się dziecko za świadome do tego stopnia, aby mogło decydować za siebie w tej sprawie. Tutaj również więcej jest pytań, niż odpowiedzi, choć chyba powinno być na odwrót.

W newsweekowym tekście padają również argumenty odwołujące się do osobistych doświadczeń. Sugeruje się, że nikt z ekspertów: prawników, filozofów, etyków nie ma chorego dziecka. Przy całej niedelikatności tego stwierdzenia, osobiste dramaty, choć wpływają na nasze życiowe wybory, co jest i naturalne i nierzadko chwalebne, nie mogą w wyjątkowy sposób wpływać na ogół prawa. Przepraszam za brutalność, ale czy do dyskusji i późniejszego decydowania o grach hazardowych zaprasza się tylko ludzi o przeszłości (lub teraźniejszości) umoczonej w pokerze i ruletkach? O losach polskiego rolnictwa decydują tylko ci, którzy własnoręcznie zaorali odpowiednią ilość hektarów? Wreszcie czy prezydenta też wybierać mogą tylko byli prezydenci? Nie, nie trzeba posiadać własnych doświadczeń w dziedzinie, w której się decyduje. Zresztą wyboraźmy sobie, co byłoby, gdyby o losach mordercy/gwałciciela/złodzieja mieli decydować tylko osoby z poszkodowanych w ten sposób rodzin lub same ofiary. Cierpienie, odniesienie szkody, uczucia czasami zabijają trzeźwy, obiektywny osąd.

Argument celowo, przy całym swoim współczuciu, sprowadzam do totalnego absurdu, bo jest zwyczajnie niegodny użycia, gdy chodzi o ludzkie życie.

Ktoś powie: nie przeżywasz tego, więc nie wiesz. Owszem, ale traktując ten argument poważnie należy również zapytać: czy rodzina w całej swojej empatii przeżywa to, co dziecko? Nie wszystko człowiek musi przeżyć, aby musieć o tym decydować, odróżniać drogi fałszywe od dobrych, kręte od prostych, prawdę od kłamstwa. Ot, życie.

Jeśli ktoś przebrnął przez moją wstępną znieczulicę pewnie zmartwi się tym, że nie tylko ja tu patrzę brutalnie i pragmatycznie. Autorzy tekstu również to robią. Fakt, że niejako z rozpędu. „NFZ daje jedną trzecią albo połowę tego, co potrzeba.” No tu się akurat włos jeży na głowie. Nie możemy niewydolnymi finansami zasłaniać najważniejszych pytań, sugerując, że to własnie finanse są odpowiedzią. Można powiedzieć wprost i ostro, że Polski nie stać na chore dzieci, ale czy – pomijając nieuczciwość tak postawionego twierdzenia – jest to jakikolwiek argument w dyskusji nad cierpieniem i życiem?

Istotą dialogu o eutanazji jest perspektywa, która wyłania się w wielu wypowiedzi zawartych w artykule. Na ile dziecięce pragnienie przyspieszonego odejścia jest rzeczywistym życzeniem, a na ile projekcją zdesperowanego rodzica? Rodzic ten nie musi ponosić winy za swoje współczucie, współcierpienie, a także za pragnienie, aby umiłowane dziecko skończyło się męczyć. Nawet za cenę śmierci. Ale należy tu postawić palące i piekielnie niewygodne pytanie: ile litości nad sobą jest w litości nad tym, któremu – jak uważamy – nie można pomóc?

Posługujemy się w tym temacie wieloma niewiadomymi: nie potrafię ocenić, czy to dobro, czy zło; nie umiem powiedzieć, po co to cierpienie; nie wiem, co bym zrobił. Dołożę tu jeszcze jedną: nie wiem ile w rodzicielskim pragnieniu ulgi dla dziecka jest pragnienia ulgi dla siebie. Pragnienia naturalnego i ludzkiego. I nie potrafiłbym tego stwierdzić nawet przeżywając każdy dzień tak, jak matki opisane w tekście.

Ala wolałaby, ja wolałbym, nie chcę – to tylko kilka sformułowań skradzionych z tekstu, które pokazują, jak wielką role odgrywa tu wola. Wola zaburzona wyjątkowym cierpieniem. „Trzeba – mówi – wielkiej miłości, by nie zatrzymywać dziecka na siłę, nie obciążać go swoją bezradnością (…)”. Trzeba wielkiej miłości, żeby nie obciążać, ale skąd wiemy, że to „nie zatrzymując dziecka” odciążamy je?

Podejmowanie tego tematu już samo z siebie jest niedelikatnośćią. Trzeba ważyć każde słowo, a ja choć cały czas gryzłem się w palce i tak spodziewam się oburzonych komentarzy, oskarżeń o brak serca. Pytanie o eutanazję dzieci przekształca się w pytanie o granice między woalowaniem heroizmu albo zasłananiem egoizmu altruizmem. To dyskusja o cenie życia, o traktowaniu go jako wartości i czy aby na pewno wartości najwyższej. Pytanie to jawi się jako desperackie szukanie odwagi i zdefiniowanie jej – czy odważnym jest złamać własne serce i pozwolić dziecku odejść czy łamać je każdego dnia i pozwalać mu zostać. Pytanie o eutanazję staje się wreszcie pytaniem o granice samego człowieka – gdzie powinien, a gdzie nie może decydować o samym sobie. A dopóki pytania przekształcają się w inne i nie niosą za sobą odpowiedzi, lecz raczej mnożą się z każdym krokiem, musimy stać tam, gdzie jesteśmy. Każdy inny wybór może się z czasem okazać błędny.