Można zgrzeszyć posiadaniem racji. Wbrew pozorom to wcale nie jest takie trudne.

Mam wśród znajomych sporo osób o poglądach – nie zagłębiając się w niuanse – tradycyjnych, konserwatywnych, wszelakich tego sortu. W zdecydowanej większości to ludzie do rany przyłóż, uczynni, oddani Kościołowi, a przy tym oczytani, z ponadprzeciętną umiejętnością wysławiania się, co w epoce wtórnego analfabetyzmu jest raczej nieczęste. Właściwie nie mam w głowie żadnego konkretnego wyjątku od tej reguły. Jest zatem radość i sympatia.

Ale tym bardziej boli mnie, gdy niektórzy z nich tak oddani sprawom Kościoła walą na oślep zarzutami, prowokują, zasypują świat swoimi opiniami z częstotliwością charakterystyczną dla ruskiej pepeszy. Dość powiedzieć, że z pewnością nie dałbym im do podlewania kwiatków. Bo z kaktusa zrobią wodną lilię, jeśli wiesz, co mam na myśli.

Bugnini mason zniszczył liturgię! A ten co zaś wymyślił [o papieżu – przyp. T.A.]? Vaticanum secundum to zło najgorsze, ponieważ zawładnął nim szatan! W Kościele jest dokładnie 66% antychrystów, jak podaje… – to tylko kilka przykładów. I nie chodzi o to, czy Pan Iksiński rację ma czy nie, ale co z nią robi! Jeśli ktoś zna prawdę o tydzień wcześniej niż inni, to przez tydzień jest uważany za wariata, jak wykoncypowali mądrzejsi ode mnie. Jest to rzeczywistość dowolnego katolika w świecie zmanipulowanym przez wygodne półprawdy. Każdego dnia zakładamy na siebie dumnie krzyż powszechnego niezrozumienia. Mnie z tym dobrze, a w każdym razie nauczyłem się z tym żyć i nie płaczę po kątach. Iksińskim pewnie też nieszczególnie to urąga. Ale na miłość, nie tędy droga!

Czym innym jest znoszenie niezrozumienia, a czym innym niezdrowe pragnienie pozostania niezrozumiałym! Mam świadomość, że moja teza zostanie zjedzona, a mnie nie spotka z tego tytułu żadna większa przykrość, bo najwyżej pokłócimy się na fejsie, a jutro rano znów będziemy sobie pożyczać łopatki w parafialnej piaskownicy. Ale napiszę o hierarsze, że jest debilem (i tak tego nie przeczyta), tonem Kolumba rzucę nowe światło, którym kilka sekund wcześniej mnie samego oświecono itp. A że odrzucę ludzi od idei, o którą teoretycznie walczę? Cóż, spacer w martyrologicznej glorii jest wyżej w hierarchii.

Bo ja po prostu mam rację. Wisi mi to, czy inni ją mają. Po prostu mam ją ja i moja hermetycznie domknięta monada samozachwytu. Boże dziękuje ci, że nie jestem jak ten [tu wstaw odpowiednią obelgę] i za wszystkich, którym mogę się teraz wypłakać, jak bardzo jestem prześladowany. Obrzydliwość do potęgi.

Ale pal licho, gdy robimy to w obrębie naszych małych wojenek o kształt współczesnego Kościoła, kolor papieskich butów i półherezje kontrowersyjnego zakonnika. Gorzej, gdy to samo robimy z Ewangelią.

Wtedy nasza ewangelizacja przynosi skutki odwrotne do pozytywnych, co zresztą nie dziwi, skoro nie chcemy się nawet schylić do zainteresowanych Nią pogan. Stajemy wtedy na pomniku ciężko wypracowanej nieskazitelności, ale nie dostrzegamy, że rzeczy dane bywają również zadane. W naszych rękach chrześcijaństwo zmienia się w wyścig o prawdę wygrany najwyżej o długość filakterii.

A my? My zmasturbujemy się prawdą, przymierzymy piórka proroka męczennika i wrócimy przed ekran komputera, aby wchłonąć kolejną garść zasłużonego współczucia. A przede wszystkim zachowamy białe, ślicznie doprasowane mankiety wiecznego opozycjonisty, który nawet na moment nie ubabrał się Ewangelią. Ale wciąż będziemy mieli rację. I o to chodzi.