Krytyki Franciszkowego pontyfikatu w tym tekście nie ma i z pewnością prędko go nie będzie. Jeśli jednak już przed przeczytaniem tekstu wiesz, o czym traktuje, w chrześcijańskim miłosierdziu proszę, abyś pacnął się w czerep. A teraz do rzeczy!

Część mediów od iksnastego marca zeszłego roku lubi piać nad osobą Jorge Bergoglio. Nie było tak jednak od początku. Gdy tylko świat obiegła informacja o pomyślnym zakończeniu konklawe zaczęły pojawiać się obiekcje wobec dotychczasowego kardynała z dalekiej Argentyny, że politycznie nie taki, że historia służby w ojczyźnie podśmierduje, że znów doktryner, że za mało modernistyczny, że nic się nie zmieni itp. Na takie komentarze można było sobie pozwolić i odpowiednio wcześnie je przygotować, bo według szeptów wyniesionych przez paru kardynałów kilka lat wcześniej już na poprzednim konklawe Bergoglio był mocnym kandydatem na przyjęcie funkcji głowy Stolicy Apostolskiej. Podobno miał tzw. „drugie miejsce” (swoją drogą, jakie to głupie określenie w tym kontekście, prawda?).

A dziś? Dziś Newsweeki, Wyborcze i im podobne popełniają synchroniczny grzech samogwałtu nad fenomenalnym efektem pontyfikatu Franciszka. „Potrojona liczba wiernych na audiencjach i błogosławieństwach!” – zgodnie głoszą całemu światu. Skąd taka radość pod piórem tych, u których każdy wzrost liczby wiernych w polskich świątyniach wywołuje świąd, oczopląs i katowstręt? Nie ważne czy na Krakowskim Przedmieściu po Smoleńsku czy w Uroczystość Najświętszego Ciała i Krwi Pana Jezusa – gdy tylko wierni gromadzą się zjednoczeni gdziekolwiek i jakkolwiek, wywołuje to natychmiastową reakcję. Zawsze paniczną. Skąd zatem ten Franciszkowy wyjątek?

Nie mam innej wiarygodnej odpowiedzi jak: przygotowanie do czegoś grubszego. Do czego? Nie wiem. Mam za to parę ładnych historii, jeżeli zechcesz je przeczytać.

Stał wyprostowany, jakby połknął kij. To normalne w zawodzie gwardzisty, gdy podczas służby nie możesz się nawet poruszyć. Na szczęście nastąpiła zmiana warty, a obolałe, choć przecież wytrenowane mięśnie doznały ulgi. Jednak on sam nie wyglądał na człowieka, który właśnie wyszedł z pracy. Nerwowo spocony, zmieszany, z tym panicznym uczuciem pustki w głowie, jakie często towarzyszy osobom próbującym sobie zaplanować, jak rozpocząć rozmowę, uczynił pierwszy krok. Potem jakoś poszło. Tymczasem kardynał wychodził z biura, gdzie odwiedzał Jana Pawła II. Był w pracy. Wiecznie zajęty, zapracowany, zamyślony. Ich oczy spotkały się. Gwardzista poprosił o chwilę rozmowy. Kilka minut później z ogromną radością zadzwonił do narzeczonej, że znalazł kogoś, kto mógłby udzielić im ślubu. A gdy nadszedł upragniony trzeci dzień maja, panna młoda – za namową kardynała – spóźniła się odrobinę, aby niepisanej tradycji stało się zadość. Pełna uśmiechu i serdeczności ceremonia została uwieczniona na wielu wspólnych pamiątkowych fotografiach. Część z nich została wręczona dobrodziejowi kilkadziesiąt dni później podczas kolacji, na którą został zaproszony. Gdy się skończyła, a on sam wrócił do swoich zajęć pozostała po nim atmosfera ciepła i olbrzymiego dobra. Ale na tym nie koniec. Dzień później pani domu zaskoczona otworzyła drzwi. Posłaniec przyniósł kwiaty opatrzone bilecikiem z podziękowaniami. Kochany kardynał.

Franciszek? Nie, to Benedykt XVI (choć jeszcze jako „pancerny” kardynał). Być może nie znacie tej historii, ale za to widzieliście ostatnio miliard razy jak to papież Franciszek założył sobie czerwony nos klauna, rozbawił nowożeńców i ile z tego płynęło dobra.

Pewnego razu papież pracował w swoim gabinecie. Nie mógł się jednak skupić. Są czasem myśli silniejsze od człowieka, nawet najtwardszego. Zna to każdy, a podobne rozproszenia towarzyszyły wtedy Biskupowi Rzymu. Po długich wahaniach postanowił jednak odłożyć pracę i załatwić to, co leżało mu na sercu. Miał nadzieję, że gdy oczyści się z tych myśli, praca zawrze i szybko nadrobi zainwestowany czas. Spoconą dłonią podniósł słuchawkę i wykręcił numer telefonu. Odezwał się kobiecy głos. Dodzwonił się do szwajcarskiego szpitala. Zapytał o możliwość rozmowy z hospitalizowanym biskupem, swoim serdecznym przyjacielem. Na prośbę o przedstawienie się odpowiedział zwyczajnie: „Papież”. Po dłuższym milczeniu został wyśmiany, a recepcjonistka odłożyła słuchawkę. Niewiele później, gdy okazało się, kto dzwonił, wszczęto panikę i z typowo szwajcarską dbałością o czas, postanowiono kobietę zwolnić. Wtedy papież osobiście wstawił się za nią i obrócił całą sprawę w żart mówiąc, że uruchomiło to w nim ogromne pokłady śmiechu. Kochany papież.

Franciszek? Nie, to Jan Paweł II. Być może nie znacie tej historii, ale za to słyszeliście/czytaliście ostatnio miliard razy jak to papież Franciszek zadzwonił do zakonnic i ile z tego płynęło dobra.

Poprzedni Biskupi Rzymu też byli skromni. Parę papieskich „pokoleń” wstecz również. Ale tej cechy Jorge Bergoglio używa się, aby tego już nikt nie pamiętał. Zalecam nie dać się ogłupić. Bo dopóki jedynym papieskim atutem Franciszka będzie skromność, dopóty część mediów chętnie będzie nim rzucać w polski Kościół. A wypadałoby w tej sprawie zamknąć im gęby. Tzn. szpalty.