Narzekanie na polskość – jakkolwiek ją rozumieć – nigdy nie było moją mocną stroną. Pamiętam jak w zeszłym roku wesoły pijaczyna zagaił do mnie w autobusie o papierosy i jak to zwykle bywa w takich sytuacjach rozpoczął swoją tyradę. Tym razem o Polsce do zaorania. Mam ten problem, że świerzbi mnie i gryzie wewnątrz, gdy o mojej Ojczyźnie ktokolwiek mówi w ten sposób. Nawet, jeśli w gruncie rzeczy zgadzamy się – bo z jednej strony on nie to miał na myśli, a ja o nieskazitelności Bożego igrzyska nawet marzyć nie zamierzam. Odpowiedziałem. Na mój zdecydowany opór wspomniany pan degustator podniósł ręce w geście czystych intencji i uznał: Pan jest bardzo wrażliwy na słowa. Wysiadł i zniknął z mojego życia.

I tak trochę jest, że półnieme zawstydzenie bierze górę, gdy dostrzegam w sobie i w swoich współziomkach ziemkiewiczowskie polactwo. Ale tak się wszystko składa, że olać tematu nie potrafię.

Razem z moją mniejszą, acz wyraźnie piękniejszą Połówką oglądam ostatnio hitowy amerykański serial Breaking bad. Kto nie widział, niech koniecznie nadrobi zaległości, ale pokrótce: rzecz traktuje o człowieku, który w obliczu osobistej tragedii czuje się nie tylko uprawniony, ale i zobowiązany do łamania prawa. Swoisty Raskolnikow, choć motywy różne. Zło, które – co widz może śledzić krok po kroku – z każdym dniem mocniej oblepia głównego bohatera, staje się coraz gęstsze. Aż w końcu ruchome piaski improwizowanych kłamstw i wymówek wciągają go i spomiędzy nich nie widać już człowieka, a jedynie uparte ramię, które desperacko ucieka od zamachania białą flagą.

Pięknej E. wyrwało się dziś: Jak można robić takie rzeczy?.

Otóż można i prawie wszyscy w pewnym sensie je robimy. Fakt – nasze wygodnickie wykroczenia są mniej spektakularne i na ogół nie kosztują nas ani nikogo wokół życia i zdrowia. Ale poszanowanie dla prawa? U nas? Wolne żarty!

Kolejne wspomnienie. Koniec lat 90′, grudzień. W jakiejś gazecie przegląd najbardziej wymownych fotografii minionych dwunastu miesięcy. Jedno z nich przedstawia amerykańskiego profesora, który z powodu awarii sygnalizacji świetlnej w Nowym Yorku lub innej dumnej metropolii wbiegł na środek skrzyżowania i spontanicznie kierował ruchem. Ot tak, z obowiązku i dla dobra wspólnego. Bo to Ameryka. U nas by go obtrąbili i jechali na oślep. W końcu: nie policjant i co mi będzie łachudra rozkazywał… – rozległ się komentarz (Brata?) na moje dziecięce, naiwne wow.

Krew zawrzała, ale minęły prawie dwie dekady i co? Nadal zero kontrargumentu. Dziś mógłbym zapewne przyjąć zakład, że tak właśnie by było – najbardziej ruchliwe skrzyżowanie w mieście, sygnalizacja nie działa, ale testosteron owszem i już banda samców i samic alfa śpieszy, by udowodnić, że ma rację i przejedzie bez niczyjej pomocy. Wśród narzekań o niekompetentnych „onych”, co to są winni wszystkiemu, więc tej masakrze również, w tempie 5 km na godzinę (co godzinę) będą przemierzać arterie, ale przez próg świadomości żadna myśl o potrzebie spontanicznego zorganizowania ruchu zwyczajnie nie przejdzie. Bo i po co?

Bo moje potrzeby są najważniejsze. I największe. I ja mam najgorzej. I ja, mój, mojego, i pocałuj mnie w….

Widzimy to każdego dnia wśród przebiegających przez ulicę dziwadeł, które nigdzie się co prawda nie spieszą, ale dopiero zgasło zielone, więc na późnym ciemnoszmaragdowym można spokojnie przejść. Mamy to w szkołach, gdzie ściąganie to norma, bo w domu awantura była dzień wcześniej i się głąb nie nauczył, a lenistwo skutkujące skrajną nieumiejętnością pisania przez 15-latka diagnozowane jest jako dysgrafia. Zresztą ta sama szkoła z powodu rzekomej dyskalkulii wychowuje frajerów, którzy w wieku 30 lat pozwolą się oszukać Pani w warzywniaku. Chyba, że skończą tę samą szkołę – wtedy można uwierzyć, że ekspedientka się po prostu pomyliła.

Zawsze i wszędzie wymówkarstwo i szukanie łatwych usprawiedliwień. Racjonalizacja słabości. Widujemy to już nawet w kościołach, gdzie miejsce malachitowego światła na przejściu dla pieszych zajmuje gitarowy, roztańczony aksjomat Bóg się nie obrazi. Z tym, że u nas to wisienka na torcie. Gdzie indziej – cały tort.

W ostatnim czasie identyczny syndrom widzimy w tle narodowej tragedii, jaką stała się dyskwalifikacja piłkarskich Mistrzów Polski. Cała Polska zapala znicze i życzy wszystkiego najgorszego przytłustym przygłupom, którzy zza zielonego stoliczka mordują ten sport w biały dzień, poczytny (i bardzo przeze mnie lubiany) dziennikarz projektuje i sprzedaje koszulkę FUCK UEFA, żeby wśród Panów z owej UEFY wzbudzić poczucie sprawiedliwości i sympatię (powodzenia tak w ogóle), kibice obwiniają panią kierownik za niekompetencję, publicyści bronią jej, bo jest kobietą i ogólnie mamy niezły temat spontanicznie zastępczy.

Jako żywo klasyczne pawlakowe: Sprawiedliwość musi być po naszej stronie. Nie ma refleksji nad niekompetencją, fuszerką i amatorką czy nad towarzyszącą nam wszędzie bylejakością, którą zwykliśmy łatać przechodzonymi wymówkami. Jest wpół wesołkowaty rechot, że przecież nikomu nic się nie stało, obłudne żonglowanie rzeczywistością fair play i gdybologiczne projekcje: my na ich miejscu… Taaa, jasne.

I w tej bezradnej nienawiści dla formalistów, prawniczków (aby było zabawniej czasami ujmuje się n z nazwy), urzędasów jakoś ciężko nam przychodzi konstatacja, że dura lex sed lex i prawo, jeśli głupie, trzeba zmienić, ale póki jest, jakie jest, należy je respektować, a nie działać in spe. Inaczej sypie się wszystko. A obwinianie prawa za swoje partactwo lub niewygodę przypomina tupanie przedszkolaka, który nie jest winny przegranej w konkursie na najszybciej wyrecytowany wiersz Brzechwy. Winny jest Brzechwa i język polski. No i tata, bo kazał.

Tak. Narzekanie na polactwo to autotortura.  Ale chyba czasami potrzebna.