Gdyby to nie był sen…

…wyglądałoby to tak: Słoneczna niedziela. Z pobliskiego lasu wiatr przynosi kwiecisty, acz chłodny zapach wiosennej zieleni. Na parking wjeżdża czarny samochód. Nowoczesny. Zza przyciemnionych, lekko uchylonych szyb dochodzi fragment wesołej rozmowy. Dwa męskie głosy. Po chwili pasażer i kierowca wychodzą, trzaskając drzwiami. Lekki odgłos zapadającej klamki, później przenikliwy pisk elektronicznego zamka. Kierowca poprawia czarne okulary, które nie wiedzieć czemu ciągle zsuwają się z jego garbatego nosa.

Z pasażerem wyglądają jak dwójka bliźniaków: takie same ciuchy, podobny, szelmowski uśmiech, naturalne blond włosy. Nawet sposób poprawienia źle leżącej, ciemnej marynarki wygląda jak wypracowany na potrzebę konkursu elegancji synchronicznej na zeszłorocznej olimpiadzie dla nuworyszów. Pasażer w prawej ręce niesie czarną teczkę. W południowym słońcu na serdecznym palcu mężczyzny wesoło błyska coś na kształt obrączki. Po opuszczeniu samochodu rozmowa wcale nie ustaje, przeciwnie: wydaje się jeszcze bardziej zażyła, weselsza. Przystają przed drzwiami budynku. Pasażer kończy tłumaczyć jakieś bardzo zawiłe zagadnienie, pomaga sobie przy tym gestami delikatnych, opalonych dłoni. Kierowca w tym czasie kończy palić zagranicznego papierosa. Rozmowa kończy się. Mężczyzna robi dziwną minę i wypuszcza ostatnią chmurkę waniliowo-tytoniowego dymu, nadając jej kształt okręgu i wymierzając ją w kierunku słońca. Spogląda na towarzysza i razem wybuchają gromkim śmiechem. Przy akompaniamencie ohydnego rechotu dwóch gardeł gorący, aromatyczny pet zostaje przydeptany przez stopę ubraną w błyszczący, włoski but. Naturalnie czarny. Przyjaciele uspokajają się, wchodzą do budynku.

Kilka chwil później wyglądają inaczej. Na twarzy brakuje uśmiechu, zastąpionego teraz uduchowionym spojrzeniem, patetyczną, ostentacyjną powagą. Zniknęły przeciwsłoneczne okulary, wokół nie unosi się już tytoniowy dym. W miejsce czarnej marynarki rolę wierzchniego odzienia pełni ornat. Przyklękają przed ołtarzem, a wokół kilkaset gardeł wyje grafomańską, czterowersową pieśń czytając ją z kartek.

Bogu dzięki…

…to tylko chory sen! Jednak nie relacjonowałbym go, gdyby nie fakt, że sen ten wciąż wydaje się śnić wielu osobom w Polsce i na świecie. „Czarna mafia” jak zwykło się nazywać w pewnych kręgach katolickich duchownych, to mówiąc wprost: sprawcy wszelkiego zła – takie wrażenie można odnieść podczas lektury najbardziej wpływowych publicystycznych periodyków.

Wszystkim nam, żyjącym w tzw. „wolnym świecie” przysługuje fundamentalne prawo do posiadania własnej opinii. Niestety zdarza się, że media zwane potocznie „opiniotwórczymi” wykorzystując swoją pozycję na rynku oraz bezgraniczne zaufanie czytelników posuwają się do technik manipulacji. Jaki jest efekt? Taki, jak opisany w pierwszych akapitach niniejszego tekstu. Wystarczy kilka lat bez specjalnej łączności z Kościołem, zwykłe i raczej luźne poczucie źle pojętego obowiązku, który każe człowiekowi pojawiać się w świątyni „na alibi” i już pan Iksiński wespół z panią Kowalską stają sie łatwym kąskiem dla tych, którzy duchowości wszelakiej brzydzą się jak padliny i dlatego wiedzą o Kościele więcej niż Ci, którzy uczestniczą w Jego życiu.

Peccata capitalia: …

…pedofilia, złodziejstwo, homoseksualizm przy jednoczesnym negowaniu seksualności człowieka, hipokryzja, alkoholizm – to tylko niektóre z kapłańskich, wyssanych z palca grzechów głównych, które pewnym środowiskom wydają się wręcz przynależeć do definicji zbrodniczej instytucji Kościoła. Niestety to nie wszystko! „Czarna mafia” – przepraszam, jeśli nadużywam tego terminu, ale zwyczajnie mnie śmieszy – przy całym swoim hedonistycznym rozpasaniu, wobec wszystkich swoich niemoralnych zachowań i stale pogłębiającej się degrengolady śmie nas – światłych przecież i wolnych, a jakże! – obywateli pouczać.

Jestem autentycznie przerażony. Narodziny w kraju, w którym chrześcijaństwo – choćby tylko w historycznym ujęciu – odegrało i nadal pełni ważną rolę; życie w samym środku Europy, dla której religia monoteistyczna stanowi cywilizacyjny fundament, musi być dla przestraszonego katolickim zniewoleniem istną katorgą. Nie ma siły – człowiek osaczony od dzieciństwa do śmierci przez znienawidzone symbole podłej, pustej religijności musi gardzić zastaną cywilizacją.

W jadowitych tekstach antyklerykalnych publicystów daje się poznać każdym zmysłem, namacalnie i bardzo sugestywnie wszechobecny absurd. Jak nie wierzgać w panice, powodowany wewnętrznym imperatywem, gdy widzi się, że od 2000 lat głupi ludzie wierzą w jakiś Krzyż i Zmartwychwstanie i w imię wymyślonej idei inwestują czas, siłę i – co najważniejsze – pieniądze w zbrodniczą instytucję prowadzoną przez rzeszę zacofanych starców? Jak się nie buntować? Skoro to wszystko jest tak oczywistym żerowaniem na ciemnych umysłach. „Opium dla ludu” jak mawiał myśliciel, „Boga usprawiedliwia tylko jego nieistnienie” – wtórował mu drugi. A ten biedny, upośledzony intelektualnie motłoch nadal wyznaje tę wiarę i pozwala rosnąć w siłę organizacji nierobów. Wszyscy oni są siebie warci. Wszyscy oni są temu winni.

„Odium…

…humani generis” jest pierwszym z bezpodstawnych zarzutów wycelowanych w starożytny Kościół. Tacyt – zdecydowanie nieprzychylny chrześcijanom – przypisuje jego autorstwo Neronowi, który przyparty do muru rozprzestrzeniającą się pogłoską o jego winie podpalenia Wiecznego Miasta próbuje znaleźć sposób na uniknięcie antycesarskiego powstania. Wobec braku dowodów oskarża chrześcijan o „nienawiść rodzaju ludzkiego” – tym samym skazuje ich na męczeństwo i urządza igrzyska. Od tamtej pory cesarskie objęcia Morfeusza zdają się stale obejmować kolejne pokolenia.

Taki to sen wydaje się nawiedzać nocami dwie grupy: publicystów bez przerwy nucących kołysanki nieprzemyślanych felietonów oraz ich śpiących czytelników. Niniejszy blog jest poświęcony wybudzaniu tych drugich, wyciąganiu ich spod socjotechnicznej, ciepłej kołderki, zdejmowaniu klosza wygodnej obłudy. Wszystko to nazywam i w dalszych artykułach będę nazywał „ciemnogrodyzacją”.

Swojego Czytelnika nie chcę nachalnie ewangelizować – wolność człowieka wymaga szacunku wobec jego świadomych wyborów. Proponuję po prostu inny punkt widzenia, przetarcie oczu, przyjrzenie się faktom, strząśnięcie z powiek resztki chorego snu. Czy Czytelnik z tego skorzysta, jego sprawa.

Ten sen jest jednak absurdalny. „Eppur si sogna!” powiedziałby Galileusz.