Każdy święty nosił swój krzyż cierpliwie i szlachetnie. I jeśli tylko dał się do niego przybić w imię Chrystusa, udowodnił heroiczność cnót, został świętym. Hagiografia często grzebie w życiorysach, aby taki krzyż znaleźć, choć z reguły nie jest to przesadnie trudne. Choroba, asceza, śmierć męczeńska… żeby wymienić pierwsze z brzegu. Co do Jana Pawła II z pewnością mamy do czynienia z czymś typowym z powyższej listy, ale też z czymś rzadko spotykanym. Jeśli palum jego krzyża była choroba, to patibulum musiał stanowić absolutny brak powagi, z jaką traktowano go w ojczyźnie. I żeby było smutniej, egzekucja trwa nieustannie.

Jeżeli taki był plan post- lub po prostu komunistycznych władz, ażeby w świetle bogobojnych póz papieża Polaka po gombrowiczowsku „upupić”, to gdy przeminie nasza epoka, ten majstersztyk stanie się podręcznikowym przykładem propagandy. Jeśli jednak wyszło to spontanicznie to albo ktoś tu miał pecha albo przeciwnik szczęście.

Szczerbaty chichot losu polega bowiem na tym, że im bardziej stanowczo papież zabraniał ludziom klaskać, a nakazywał im słuchać, tym mocniej robili na odwrót. To w sumie dość polskie i o ile wielokrotnie nas ten spryt i przekora ratowały, o tyle tutaj prowadzi nas nad skraj głupoty. A Jan Paweł II jak w ruchomych piaskach. Im mocniej wierzgał, tym bardziej się zapadał w błotnej miłości współziomków przy akompaniamencie ogólnopolskiej biesiady, których głównym motywem wciąż jest wadowicka ballada o kremówkach.

Czego by o świętym Karolu nie mówić, wiemy, że nigdy, przenigdy nie chciał być obiektem bałwochwalczej czci, złotym cielcem na miarę naszych możliwości, który odpowiada żywotnym potrzebom całego społeczeństwa. Cielec na skalę naszych możliwości, którym otwieramy oczy niedowiarkom. „(…) to nasze, przez nas wykonane i to nie jest nasze ostatnie słowo!”. A my na siłę wpychamy mu tę rolę, pośmiertnie uszczęśliwiamy człowieka wiekuiście szczęśliwego tak, jak za życia odznaczalismy go „Barką”, która nigdy nie była jego ulubioną piosenką. Ale napisana dla niego, więc śpiewajmy mu miliard zwrotek, a gdy się skończą to refren w kółko i solo na trianglu! I wyglądajmy dla niego jak ta ukochana, uboga babcia, która z całej swej emerytury wyoszczędziła grosz, aby na urodziny kupić wnuczkowi komplet skarpet. Piętnasty raz z rzędu. Tak, to miłość w najczystszej postaci. Ale nie wnuczek potrzebuje tych skarpet, a babcia.

I sam nie wiem czemu.

Tak jak dotychczas nie rozumiałem tej bzdury o cienkiej granicy między miłością a nienawiścią. A teraz ją widzę, jak przekornie migocze mi przed oczami i grubnie, pęcznieje od i do przesady. Z miłości do papieża znienawidźmy go i wciskajmy go, gdzie się da. A jak się nie da to zróbmy, aby się dało.

I nie o teksty o świętym mi chodzi (sam bowiem bym się tu nie popisał), nie o miejsca w supermarketach, w których dotychczas można było kupić prezerwatywy, a dziś pisane na kolanach biografie i anegdoty (od środy sytuacja wróci pewnie do swojej perwersyjnej „normy”), wreszcie nie o to, że strach dziś włączyć telewizor. To wszystko robią ci, którzy jak nie pamiętali tydzień temu tak i po tygodniu zapomną. Ja dziś o „wojtylianach”. I ktokolwiek wymyślił to słowo, przyklasnąłem mu już wielokrotnie. Niech wie o tym.

Z wojskowych anegdot wiem, że wielokrotnie tamtejsi lekarze zachowują się jak higienistki w szkołach. Boli żołądek? Placebo w postaci jednej z miliona emanacji cudownych tabletek z witaminą C i rutyną. Grypa? To samo. Świerzb? To samo. Urwało nogę? Zgadnij.

I ten sam problem mamy z Janem Pawłem II. Wszystko nam wymodli, wszystko nam załatwi, wszędzie się nadaje. Do Grobu Pańskiego obok Zmartwychwstałego (chyba w charakterze głazu), do rozważań drogi krzyżowej, bo jest to jego droga do kanonizacji, do kazań pasyjnych, bo najważniejsze przed Uroczystością Zmartwychwstania jest poznać biografię Papieża Polaka, czy zamiast krzyża nad tabernakulum. I nie liczymy tutaj ulic, szkół, skwerów i tysiąca ohydnych pomników. Nie ma takiej rzeczy, której nie potrafilibysmy wypaczyć, aby jakąś zakompleksioną, wygodnicką łapą, nie nalepić na to plastra ludowej pobożności i kultu dla Największego z Polaków. A tymczasem nasza grypa, świerzb i urwanie nogi to zwyczajnie brak powagi dla Boga. I na to nie działają tabletki, których nigdy nie chcieliśmy poważnie traktować.

Dlatego kolekcjonujmy nowenny, przynośmy do domu światełka, które choć raz ktoś nam w kościele rozda po Bożemu (szkoda, że w Wigilię Paschalną jest na to za mało czasu), bo modlitwy nigdy za wiele. I niech będzie, że to zdrowe. Ale na pewno nie po myśli tego, którego próbujemy osiodłać słomą wystającą z wygodnickich butów kowboja, który nie słucha, bo wie wszystko najlepiej.

Słowo „moher” nigdy nie brzmiało mi w głowie tak gorzko i nie pachniało tak przykro.

Tak. Mamy nowego świetego. Ale nie róbcie mu już więcej krzywdy.