Nie jest żadną tajemnicą, że temat aborcji to dla mediów dżin z butelki, którą każdy propagandysta zawsze nosi przy sobie. Wystarczy potrzeć, a uśmiechnięty duszek da chwilę wytchnienia od pytań trudnych zadając pozornie trudniejsze.

Nie ma się czemu dziwić – zabieg usunięcia dziecka z łona matki dla jednej ze stron jest zabiegiem porównywalnym w swej drastyczności do wyrwania zęba, dla drugiej – ludobójstwem tyleż parszywym, co cynicznym i zakłamanym. A kiedy takie emocje dochodzą do głosu, konflikt jest nieunikniony jak błyskawice przy różnicy potencjałów. To tworzy wygodne narzędzie, jakim publicyści czy politycy lubią się posługiwać w chwilach szczególnie niewygodnych.

Wystarczy poczytać wypowiedzi dziennikarzy, którzy po przejściu na zasłużoną emeryturę postanowili pokazać nam jak to wszystko wygląda od kuchni. Dokładnie tak było w tak zwanej poprzedniej epoce, jak wspomina np. Wojciech Reszczyński.

Tym, którzy wierzą, że teraz jest inaczej polecam prześledzić tzw. sprawę Agaty z 2008 roku i w sensie medialnym analogiczną, świeżo wygasłą Chazangate, choć nazwisko profesora powinno tu być zastąpione innym. Trzeba jednak oddać, że to nie polska specjalność, ale smutny standard światowych mediów wyzwolonych od przyzwoitości – vide sprawa Rosity, dla której Agata jest polskim odpowiednikiem. Niekoniecznie tańszym.

Takie wyrachowane działanie nosi w sobie jednak pewien paradoks – rozpętana wojenka, aby nie straciła swojego znaczenia musi być trzymana na krótkiej smyczy i odgórnie kontrolowana. Cyrk, w jaki dajemy się wplątywać może nam pozwolić występować w roli lwów, ale tylko wtedy, jeśli pośrodku stoi dżentelmen z bacikiem, którego rolą jest wyznaczenie nieświadomym drapieżnikom trasy.

Celem takiego zabiegu jest stworzenie przekonania, że wszyscy znamy się na rzeczy ergo możemy/musimy zabrać głos. Niedawno przeprowadziłem mikroeksperyment, do którego wszystkich zachęcam: wystarczy wejść na portal którejś opiniotwórczej gazety i porównać dwa opublikowane mniej więcej w tym samym czasie artykuły pod kątem ilości komentarzy czytelników. Jeden niech dotyczy aborcji, a drugi np.: geopolityki, ekonomii. Różnica w zaangażowaniu odbiorców jest zatrważająca!

Jak widać, prawo Engla czy globalizacja nie angażują tak, jak chirurgiczne narzędzia rzeźnika płodów.

Właśnie dlatego publiczna debata o aborcji z rzadka werbuje specjalistów, częściej aktywistów i celebrytów oraz zwykłych widzów – adresatów przedstawienia. Aktywiści – jak to oni, na obiektywność się nie silą. Nie po to część z nich zarabia na „uwrażliwianiu Polaków”, by dostrzegać drugą stronę medalu. Nią zajmują się ich koledzy z drugiej strony barykady, których czasem dopuszcza się do głosu, aby nie stracić wiarygodności.

Funkcję pośrednią pełnią tu celebryci. Publicystów czy polityków nie czytuje tyle osób, ile powinno. Za to tancerka, aktorka ma na swoich fanów wpływ niebagatelny. Politycy rzesz fanów raczej nie mają – celebrytki owszem.

Zresztą ze sławami to kolejny sprytny zabieg – wypowiadają się głównie kobiety, aby stworzyć przekonanie, że to zasadniczo tylko ich sprawa. Że to nieprawda, mam nadzieję, wszyscy wiedzą.

Wreszcie mamy szaraczków, statystycznych Kowalskich, którzy niby nie istnieją, a jednak emocjonalnie nagrzani jak kaflowe piece muszą dać wyraz… no właśnie czemu? Człowiek regularnie bombardowany ideologiczną wojenką, okraszoną sosem gęstej emocjonalności nie może oprzeć się pokusie zabrania głosu. A że uczucia – bo przecież tylko na nich się tu opieramy – łatwo urazić, nie poprzestaje na jednym razie, lecz nakręca spiralę.

I oczywiście to nic złego, że człowiek broni wartości. Problem w tym, że to woda na młyn tych, którzy rozsiedli się wygodnie i prostym ruchem kupili sobie czas. Wytężając wzrok między wiersze pamiętajmy o tym, gdy kolejny raz z udawanym zainteresowaniem zapytają: jesteś za czy przeciw?