Wyjaśnijmy sobie jedno: nie o dzieci tu chodzi. Chciałbym zobaczyć jak w medialnym piekle zamiast domniemanego księdza-pedofila jest spalany z równą gorliwością reżyser lub polityk głównego nurtu, którym czyny pedofilskie zostały udowodnione. Homoseksualizm iks lat temu był traktowany jako coś absolutnie nieprzyzwoitego i było tak bodajże dopóki WHO nie zlikwidowała zapisu o tym, że jest on chorobą. Dziś jesteśmy na równi pochyłej i całkiem niedawno próbowano to samo zrobić z pedofilią, ale próbny balonik został zestrzelony.

Przesadzam? Kilka faktów.

Dramat, nie komedia

Po pierwsze, gdzieś w latach osiemdziesiątych powstała (działająca prężnie do dziś) organizacja o wdzięcznej nazwie NAMBLA – North American Man/Boy Love Association. Poza tym, że walczy o uznanie praw pedofilów przynajmniej na równi z homoseksualistami, jest ona jednym z organizatorów pedofilskiej celebracji nazwanej International Boy Love Day, podczas której uczestnicy zapalają niebieskie świeczki w publicznych miejscach, aby zaznaczyć swoją obecność i wielość w świecie. Z ich strony internetowej płynie do nas wiele informacji np. zachęta, że „delfiny też to robią”.

Po drugie, kanadyjskie prawo nie ma zapisu o karaniu twórców dziecięcej pornografii. Obostrzeniem jest tylko „walor artystyczny”. Jeśli takowy zaistnieje, twórca może czuć się bezpiecznie i spokojnie ładować baterię w kamerze oraz regulować ostrość obiektywu z czystym obywatelskim sumieniem. Z tego zapisu obficie się zresztą korzysta. Kanadyjski Whole New Thing z 2005 r. – film określany jako komedia obyczajowa (!!!) podejmujący temat miłości małego chłopca do swojego nauczyciela otrzymał oczywiście wspaniałe recenzje (na jednym z polskich portali dotyczących filmów: 7,1/10!). Zresztą w Kanadzie granicą wieku w kontekście pedofilii jest ukończenie 14 roku życia. Parę lat temu parlament miał szansę podnieść tę granicę do 16 lat, ale pod naciskiem pewnych środowisk zrezygnował z tego pomysłu.

Po trzecie i ostatnie, w sierpniu 2011 roku w Baltimore miała miejsce propedofilska konferencja naukowa, w której wzięło udział kilkadziesiąt osób. Dyskutowano o atrakcyjności seksualnej dzieci, o niesprawiedliwym piętnowaniu pedofili w społeczeństwie, o niezdolności dzieci do wyrażania zgody na kontakt seksualny z osobą dorosłą, w związku z czym postulowano prawne dopuszczenie aktu pedofilskiego bez zgody dziecka. Jednak głównym postulatem było wykreślenie pedofilii z listy zaburzeń psychicznych przez Amerykańskie Towarzystwo Psychologiczne.

Faktów jest więcej, ale ja dziś nie o tym.

Nasz cywilizowany świat nie reaguje i nie wierzga w reakcji na jakiekolwiek zboczenie – tę historyjkę można włożyć między bajki. On spazmuje na widok koloratki i krzyża. Najlepszym tego przykładem jest medialna historia księdza G.

Publiczna egzekucja w 8 łatwych krokach

Minęło już sporo czasu odkąd w tej sprawie główna burza z piorunami przeszła przez Polskę. Widz lub czytelnik szybko się nudzi, a o ile tematy ogólne bywają nośne bardzo długo, o tyle casusy z reguły trzeba zmieniać często. Nic to, że jeśli przez kilkanaście dni bezprawnie ktoś dla mediów jest zbrodniarzem (lecz w obliczu prawa nie tylko nim nie jest, ale pewnie nigdy nie będzie, bo sprawa zostanie wyjaśniona), to później gazeta lub inne medium powinno się stać niewiarygodne. Nim sprawa się wyjaśni, ludzka pamięć wygładzi kanty konkretów i już zamiast ściganego przez Interpol michality księdza G. z Dominikany zostanie tylko jakiś klecha z tropików. I sprawą nikt się później nie zajmuje. Nawet po to, aby sprostować, czy – tylko nie to! – przeprosić.

To, co zrobiono w mediach w tej sprawie to nie był zwykły lincz. To była egzekucja. Oto jej przejawy.

Po pierwsze, nim prokuratura wszczęła jakiekolwiek postępowanie i michalitę można było nazwać oskarżonym, już na tyle długo „występował” z tą łatką w opinii publicznej, że nie da się tego tak prosto wymazać. Kogo obchodzi, czy zarzut w ogóle został postawiony, gdy interes kręcił się długo i sprawnie.

Tu pojawia się drugi punkt – dlaczego wszyscy złoczyńcy nazywani są w mediach z imienia, a nazwisko zataja się podając tylko pierwszą literę, na oczy nakłada się cenzurę i obejmuje się zmyślnym programem ochrony w obronie dobrego imienia gwałciciela, malwersanta lub zabójcy, ale polskiego misjonarza można spokojnie nazwać wykorzystując w pełni jego dane osobowe? Naprawdę z przerażeniem czekałem aż gdzieś w internetowym newsie wypłynie jego PESEL. Żeby było tragiczniej, także media uważające się za uniezależnione od głównego nurtu, a nawet katolickie olały etykę w tym względzie i twarz podejrzanego o pedofilię przez długi czas zdobiła ich serwisy internetowe, felietony czy okładki.

Po trzecie – oskarżony o cokolwiek ma zapewnioną ochronę, a jeżeli nie jest to nikt sławny to jego rodzina pozostaje raczej nietknięta. Nie pyta się matki lub siostry gwałciciela o zdanie. W telewizyjnych materiałach to najczęściej stateczny sąsiad opowiada truizmy z cyklu: „Muchy by nie skrzywdził”. Z michalitą jest inaczej. W jego sprawie można odwiedzić rodzinną miejscowość, spotkać się z rodzicami, zapytać czy przypadkiem u nich nie nocuje. Że nieetyczne? I co z tego?

Punkt czwarty – wciąż nie ma wyroku, nadal nic nie wiadomo poza tym, że w sprawie oskarżonego zareagował Kościół (a miał inne wyjście?), a coś trzeba nadać, więc kolejnym etapem jest publikowanie zdjęć pokoju z porozrzucanymi, rozbałaganionymi ubraniami. Czy to ma być dowód na krzywdę wyrządzoną dzieciom, oznaka tego, w jakiej panice duchowny uciekał z Dominikany czy po prostu ukazanie tego, że był bałaganiarzem, tego nie dowiemy się nigdy. Ale ważne, że telewizja dotarła do przełomowych materiałów. Takich jak zdjęcie w basenie z młodym chłopcem. Gwoli ścisłości: ksiądz nosi na niej czapkę z daszkiem i koszulkę.

Piąteczka – sprawa trwa wieczność. Wszyscy znudzeni sprawą (ale nie tematem pedofilii!), czekają aż polski wymiar sprawiedliwości w końcu zrobi coś konkretnego i posadzi księdza na ławie oskarżonych, a tu się dowiadujemy, że minęło kilka tygodni nagonki, zbliża się koniec września (sprawa wypłynęła w maju), a Prokuratura Okręgowa w Warszawie dopiero rozpoczyna śledztwo! Prokuratura na Dominikanie dotychczas nie złożyła żadnych wniosków o pomoc prawną, jak tego najwyraźniej oczekiwano, więc to polska strona zwróci się do władz Dominikany o materiał dowodowy. Dotychczas nie byli w stanie nawet postawić mu zarzutów. Wciąż nikt nie ma prawa o nic oskarżyć. A wynik już znamy.

Szósty punkt – sprawa w sposób delikatny prowadzona jest na Haiti od maja i nie ma żadnej paniki, choć chodzi tutaj o molestowanie dzieci obywateli Dominikany, ale Polsce wystarczyło zdobyte dzięki przedstawicielstwu dyplomatycznemu zawiadomienie o tym, że takie postępowanie trwa i zbieranie materiałów w toku, aby rozpętać piekło.

Siódma kwestia – multiplikowanie newsów. Ile można pisać o tym samym? Bardzo dużo! Dzień nr 1: ksiądz podejrzany o pedofilię, dzień nr 2: Dominikana o tym wie, dzień nr 3: Dominikana szuka dowodów, dzień nr  4: dowody znalezione i jadą do Polski, dzień nr 5: czekamy na dowody, dzień nr 6: dowody już do nas jadą, dzień nr 7… itd. Naprawdę chciałbym przesadzać, ale nie mam okazji. Wystarczy prześledzić relacje medialne dzień po dniu, by zobaczyć, że news z wtorku to tylko news z poniedziałku wzbogacony o dwa akapity na początku, których jedynym (skutecznie wykonanym) zadaniem jest sprawienie wrażenia, że coś sie dzieje.

Ósma – ankietki, sondażyki! Nikt nic nie wie, żadnych konkretów, połowa dzisiejszego newsa to przepisany news wczorajszy. Równie obły, zawierający dokładnie nic i to jeszcze pomniejszone o coś, co mogłoby nosić znamiona konkretów. Ale wyrazić swoje zdanie można, a jakże! Wiesz tylko o tym, że ksiądz G. jest pedofilem, bo oficjalnie innej wersji nie ma, więc odpowiedz na pytanie, czy uważasz, że jest pedofilem. Zaproszenie do sądu powszechnego czeka na każdym większym portalu.

Pewnie można wyszczególnić tu ogrom dodatkowych okoliczności, ale to materiał dla dziennikarzy śledczych, a nie dla blogera. Ten tekst to tylko zwrócenie uwagi na to, co najprostsze. Rzeczy trudniejsze zostawmy profesjonalistom.

I nie chodzi tu o winę duchownego lub jej brak. Ale rzygać się chce, gdy za parę dodatkowych odsłon, za kilku widzów, za trochę nowych polskich złotych lub za cokolwiek innego można komuś w świetle prawa i reflektorów zniszczyć życie.